22 stycznia 2025
Środa, 22 dzień roku
Imienieny obchodzą: Anastazy, Wincenty, Wiktor
|
2.3 NA OBCZYŹNIE
1. "Dzieciństwo w czasach stalinizmu" - Lila Zalewska
2. "Wspomnienia z pobytu na Syberii" - Halina Załęska
3. "Ocalić od zapomnienia" - Danuta Łopatecka - Piegat
4. "Wspomnienia z pobytu na Syberii" - Alicja Temler
a/ SYBERIA
1. Dzieciństwo w czasach stalinizmu
"Bez cierpienia nie zrozumie się szczęścia"
Fiodor Dostojewski.
Niełatwo jest pisać o wydarzeniach, które miały miejsce kilkadziesiąt lat temu. Chciałabym potraktować te moje wspomnienia jako bardzo osobiste i ukazać, jaki wpływ te przeżycia z lat dziecięcych i wczesnej młodości miały na moje dalsze życie. Zawsze broniłam się przed przeszłością, schowałam ją w najgłębszym zakątki mojej duszy, ale widocznie w życiu każdego człowieka przychodzi czas i potrzeba, by zostawić jakąś cząstkę siebie swoim najbliższym. Moi rodzice urodzili się w Polsce na tzw. „Kresach” – 150 km od Wilna Jak pamiętam z ich opowiadań, pracowali ciężko, byli posiadaczami 100 ha ziemi, lasów, dużego domu z sadem i ogrodem. Zatrudniali też kilka osób do pomocy w domu i do prac polowych. Prowadzili w miarę dostatnie życie, mieli grono przyjaciół i jak to było w zwyczaju na Kresach, lubili często gościć u siebie znajomych i sąsiadów, a także bywać w ich domach. Trudno im się dziwić, byli młodzi. Mama, wychodząc za mąż, miała 17 lat, tata był 8 lat starszy. To typowe małżeństwo w tamtych czasach. Krótko trwał szczęśliwy okres w ich życiu.
17 wrzesień 1939 roku diametralnie odmienił życie młodych małżonków. Nastąpił kolejny „rozbiór” Polski i rodzice jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a raczej diabelskiego paktu Ribbentrop Małotow zostali obywatelami innego państwa, który nazywał się Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, a konkretnie znaleźli się w Białoruskiej Republice Radzieckiej. W tym też kraju w Folwarku Podole 3 sierpnia 1940 przyszłam na świat, a na początku 1942 roku urodził się mój jedyny brat.
Ojciec został wcielony do sowieckiej armii i walczył w jej szeregach od początku do końca II wojny światowej. Pod koniec wojny został poważnie ranny w lewą rękę. Pozostał inwalidą do końca życia. Po zakończeniu wojny w 1947 roku w wyniku „czystek” stalinowskich mój tata jako osoba politycznie podejrzana został aresztowany i skazany na 10 lat obozu pracy w Nowosadach. Już drugi raz po urodzeniu zostałam pozbawiona ojca. Bardzo za nim tęskniłam. Pamiętam dzień, kiedy mama i ja otrzymałyśmy przepustkę do odwiedzenia ojca i wyruszyłyśmy do obozu. Ojciec ogolony „na łyso”, bardzo chudy, trzymał mnie na kolanach. Oboje płakaliśmy. Rozstanie było dramatyczne, tak jakbyśmy przeczuwali, że zobaczymy się dopiero za kilka lat.
12 kwietnia 1952 roku o północy usłyszeliśmy straszny łomot do drzwi, to było przerażające. „Odkrywaj” – rozległy się głosy z zewnątrz. Mama otworzyła drzwi, do domu wkroczyło siedmiu uzbrojonych żołnierzy NKWD. Odczytano wyrok, z którego dowiedzieliśmy się, że jesteśmy wrogami ZSRR, „kułakami”, nie płacącymi należytych podatków, ludźmi ideologicznie nie pasującymi do prawdziwych obywateli Związku Sowieckiego oraz że władza skazała nas na zesłanie. Dano nam dwie godziny na spakowanie niezbędnych rzeczy. Nie powiedziano, dokąd nas wywiozą.
Na stacji kolejowej, z której mieliśmy wyruszyć w nieznane, czekała na nas bliska rodzina, która jakimś cudem dowiedziała się o czekającym nas losie. Płacz i rozpacz. Pożegnanie bez słów. Wszędzie dookoła pełno żołnierzy. Rozmowy wśród skazańców były zabronione.
Podróż do miejsca przeznaczenia trwała około miesiąca. To był koszmar. Pamiętam bydlęcy wagon, ścisk, płaczące małe dzieci i przeraźliwy smród. Co jakiś czas były postoje. Wyrzucano trupy z wagonów, a żywi otrzymywali wrzątek do picia. Koszmary prześladowały mnie podczas całej naszej wędrówki. Każdej nocy, jak tylko usypiałam, pojawiała się kula, którą trzymałam w rękach, a ona ciągle robiła się coraz większa i cięższa. Przygniatała mnie, nie mogłam oddychać. Budziłam się z krzykiem. Mama tuliła mnie w ramionach, znów czułam się bezpieczna.
Po przejechaniu Europy zaczęły się tereny Azji. Dookoła żadnej zieleni, tylko step. Minęliśmy dwa duże akweny; Morze Kaspijskie i Morze Aralskie. Zorientowaliśmy się, że wiozą nas na południe Kazachstanu.
Chociaż nikt nie wiedział, co nas czeka, marzyliśmy jednak o świeżym powietrzu bez okropnego odoru niemytych ciał i innych okropieństw zbyt drastycznych, żeby o nich pisać.
Pierwszym naszym „mieszkaniem” na zesłaniu była tak zwana ziemianka, gdzie przed naszym przybyciem mieszkała koza. Biedna koza! Została wyeksmitowana, a w zamian za to aż sześć osób zyskało miejsce do życia. Były to dwie rodziny; dwie siostry z ojcem w podeszłym wieku i moja mama ze mną i bratem. Nie było bieżącej wody, wodę do picia i innych potrzeb nosiliśmy wiadrami z kanału (aryku), z którego korzystali ludzie i bydło. Dźwigałam ciężkie wiadra, prałam, gotowałam, chodziłam do szkoły, oczywiście rosyjskiej a w czasie wolnym od szkolnych zajęć w „nagrodę” wysyłano nas, uczniów do pracy na plantacje bawełny. Moja mama pracowała też tam od świtu do nocy.
Na skutek niedożywienia, złych warunków mieszkaniowych i klimatycznych po półrocznym pobycie w Kołchozie „Dżambuł” zachorowaliśmy z bratem na gruźlicę płuc. Głód był straszny. Pamiętam małego chłopczyka może 2 – 3 letniego i jego mamę Panią Stasię – śliczną, młodą kobietę, też chorą na gruźlicę. Mieszkali obok w drugiej „ziemiance”. Pamiętam, jak mały synek mówił do swojej mamy:
„Mamusiu, jestem głodny.”
„Syneczku, dam Ci chlebka.”
„Ja nie chcę chlebka, ja chcę chlebka z szkwareczkami.”
Niestety, skwareczek nie było. Pani Stasia umarła po kilku miesiącach pobytu. Nie wiem, jakie były dalsze losy chłopczyka, najprawdopodobniej trafił do domu dziecka. Pochowaliśmy też naszego współmieszkańca, ojca Reni i Tesi. Bez krzyża, księdza. Został na zawsze w nieludzkiej ziemi. Jedynie garstka nas Polaków modliła się przy grobach rodaków, którzy odeszli na zawsze.
Dzięki mojej dzielnej mamie nie zostaliśmy na zawsze w tej „nieludzkiej” ziemi. Nocą, po pracy pisała prośby i podania do władz, aby zmienić nasze warunki życiowe i umożliwić leczenie gruźlicy. Udało się. Po dwóch przeprowadzkach do innych miejscowości w 1954 roku uzyskaliśmy zezwolenie na zamieszkanie w podgórskiej miejscowości w mieście Margilimsaj, obecnie miasto Kentau (w tłumaczeniu Wysokie Góry) położonego na stokach gór Kara-tau. Dzięki lekom przysyłanym z Polski przez dziadków, jak również zmianie klimatu, zdrowie moje i brata uległo poprawie.
Moje pierwsze przyjaźnie nawiązałam w szkole, oczywiście rosyjskiej. Szkoła, szczególnie w ostatniej miejscowości, była istną „wieżą Babel”. Spotkałam tam Greków, Koreańczyków, Niemców, Rosjan, Gruzinów, Czeczenów, Kazachów i ani jednego Polaka oprócz naszej rodziny. Wspólna nauka i wyjazdy „w nagrodę” do pracy na plantacje zaowocowały nowymi znajomościami, a nawet przyjaźniami. Najlepszą moją przyjaciółka została Ludmiła Archipowa, Rosjanka z którą uczyłyśmy się w tej samej klasie. Przyjaźniłyśmy się aż do mojego powrotu do Polski. Jakiś czas korespondowałyśmy, ale jak to bywa w życiu, czas i odległość zrobiły swoje.
Jak już wcześniej wspominałam, „w nagrodę” wysyłano nas uczniów na zbiór bawełny do dość odległych rejonów Kazachstanu. Praca na plantacjach była ciężka. Każdy „ochotnik” dostawał duży wór ze sznurkiem do zawieszenia na szyi, a obiema rękami wyciągaliśmy watę z dojrzałego kwiatu zakończonego ostrymi brzegami. Kiedy worek był już pełny (ok.20 kg), wlokło się go do punktu, nadzorca ważył, później można było wysypać zawartość. Tak wyglądał dzień. Wieczór należał do nas. Rozmawialiśmy o swoich marzeniach, o miejscach, skąd pochodzimy, śpiewaliśmy, a rano czekała nas „nagroda” – znowu zbiór bawełny.
W 1953 roku umarł Stalin. W szkole w atmosferze smutku i powagi uczczono ten fakt. Ja chciałam krzyczeć z radości i śmiać się, ale to było nie do pomyślenia. Każdy ukrywał to, co czuje naprawdę. W 1954 roku po siedmioletniej rozłące wrócił z obozu mój ojciec. Wydał mi się obcym człowiekiem. Stracił radość życia, był surowy i wymagający. Tak tęskniłam za dawnym pogodnym tatą. Znowu było pisanie podań i próśb, tym razem już do samej Moskwy o zezwolenia na wyjazd do Polski. Nareszcie w 1956 roku przyszło zawiadomienie że jesteśmy wolni.
„ Gdzie jesteś Ojczyzno.
Nie znam Ciebie wcale
Lecz tęsknie za Tobą
Jak za ziemią obiecaną.
Nie wiem jak mnie przywitasz.
Uśmiechniesz się, przytulisz jak odzyskaną córkę
czy spojrzysz na mnie tak jak na obcą ruską.”
Polska przywitała nas szarym zimnym dniem. Wiadomo, listopad. Po załatwieniu formalności w Urzędzie Repatriacyjnym w Terespolu, wsiedliśmy w pociąg i wyruszyliśmy na tak zwane. Ziemie Odzyskane do Wałcza, gdzie wówczas mieszkali moi dziadkowie – rodzice mamy oraz jej starsza siostra. Pierwszym naszym nauczycielem był wujek Jerzy – mąż siostry mamy.
Edukację zaczął od „Pana Tadeusza” i lekcji religii. Pamiętam, jak baliśmy się z bratem naszego nauczyciela, był bardzo wymagający, dopiero jako ludzie dorośli doceniliśmy jego poświęcenie, kiedy po całodziennej pracy, wcale nie lekkiej (był geodetą) miał chęć i siły na naszą edukację. Oprócz domowej nauki poszliśmy do tamtejszej szkoły. Nie wspominam jej dobrze. Potraktowano nas jak „zło konieczne”.
Po dwóch miesiącach pobytu w małym miasteczku ojciec zadecydował: „jedziemy do Białegostoku”. Tam mieszkała dwójka jego braci z rodzinami. Zatrzymaliśmy się tymczasowo u jednego z nich w ciasnym dwupokojowym mieszkanku. Wróciłam do nauki. Trafiłam do II LO przy ul. Warszawskiej do wspaniałej klasy. Nie pamiętam mojego pierwszego dnia w tej szkole, ale po wielu latach dowiedziałam się od młodszej koleżanki, z którą zaprzyjaźniłam się już w dorosłym życiu, że, to było wielkie wydarzenie. Na specjalnie zorganizowanym apelu zostałam przedstawiona przez panią dyrektor Helenę Domysławską nauczycielom i uczniom liceum. Znalazłam się w klasie 10 A, a moją wychowawczynią była niezapomniana Malwina Mozolewska, zwana i znana w Białymstoku jako „Malwa”. Uczyła historii – tej obowiązującej w tamtych czasach, a między wierszami przemycała nam tę prawdziwą. Robiła to w absolutnie niekonwencjonalny sposób. Miałam szczęście do dobrych, wyrozumiałych nauczycieli w tej szkole. Nie zapomnę nigdy mojej rusycystki pani Lidii Żyźniewskiej, Haliny Onych – germanistki, Józefa Dańkowskiego, Stanisława Kulaszewicza i innych.
Moja klasa była wspaniała. Koleżanki i koledzy otoczyli mnie taką życzliwością i opieką, o jakiej nawet nie śniłam. Zapamiętałam studniówkę. „Obtańcowywał” mnie Gienek Bil-Jaruzelski, jeden z najprzystojniejszych i dobrze ułożonych chłopaków w naszej klasie. Podejrzewałam, że była to propozycja „nie do odrzucenia”, sugerowana przez naszą wychowawczynię kochaną Panią „Malwę”.
Wkrótce poważnie zachorowali rodzice. Zabrano ich do szpitala w Lublinie. Tylko tam leczono takie schorzenia. Zapowiadała się dłuższa kuracja i pobyt w szpitalu. Mnie i mojego młodszego brata umieszczono w Domu Dziecka w Białymstoku; mnie przy ulicy Kilińskiego, a jego w chłopięcej filii przy ulicy Orzeszkowej. Był to bardzo ciężki okres w moim życiu. Choroba rodziców i rozłąka z bratem wpływały niekorzystnie na moją psychikę. Jedynie szkoła była prawdziwą radością. Wspaniali nauczyciele, cudowne koleżanki i koledzy pomogli mi przetrwać ten trudny czas. Potem już było tylko lepiej. Wrócili rodzice, otrzymaliśmy przydział na mieszkanie komunalne. Znowu byliśmy razem. Rodzice otrzymali pracę w kiosku „Ruch” obok domu, w którym mieszkaliśmy, a ja zdałam maturę. Dostałam się na studia w Uniwersytecie Warszawskim na Wydział Rusycystyki. Przydzielono mi miejsce w akademiku przy ul. Kickiego w Warszawie. Wkroczyłam w dorosłość.
Lila Zalewska
2. Wspomnienia z pobytu na Syberii
Chcę podzielić się wspomnieniami ,ale nie moimi, ale wspomnieniami teściowej mojej córki, które słyszałam wielokrotnie a które mną bardzo wstrząsnęły. Na publikacje jej wspomnień otrzymałam jej pozwolenie.
Cecylia Kubajka urodziła się 08 listopada 1936 r. w Hajworonach, gminie Pawłów, powiecie Radziejów w województwie Lwowskim. Ojciec jej Antoni Bławat urodzony Łukowcu w województwie Tarnopol i matka Zofia Bławat z domu Chruszczyk urodzona w Dębicy w województwie rzeszowskim. Pobrali się w 1924r. Ojciec ciężko pracując pobudował dom w Hajworonach w którym wraz z siódemką rodzeństwa zamieszkali i spędzali miłe i szczęśliwe dzieciństwo.
Trwało tak do roku 1940.
Dnia 10 lutego 1940 roku do ich mieszkania wpadło wojsko bolszewickie. Dali godzinę na spakowanie się. W tym czasie zdążyli spakować tylko trochę ubrań i pierzyny dla małych dzieci. Był straszny mróz Zapakowali ich na sanie i zawieźli do Chołojowa na stację kolejową. Tam zagonili ich jak bydło do wagonów towarowych, bez okien jedynie z dziurą w kącie do załatwianie potrzeb fizjologicznych. Wyruszyli w nieznane. Jechali przez trzy miesiące z długimi postojami na różnych stacjach. W wagonie znajdowało się około 40 osób. Ścisk był ogromny. Otrzymywali suchy prowiant i dwa wiadra wody dziennie, Najczęściej brakowało wody, wówczas topili śnieg. Ludzie nie wytrzymywali trudów podróży, masowo umierali. Nie było możliwości pochówku, ciała były wyrzucane podczas jazdy przez drzwi wagonu. Po trzech miesiącach dojechali do miasta Kotłask w województwie
Archangielsk. Tam saniami 50 km w głąb lasu dojechali do zbudowanych przez Zesłańców Sybiru. Po przydzieleniu baraków zagonili wszystkich do lasu.
Syberia jest tajgą o surowym klimacie z ciągłymi opadami śniegu temperatura spadała do 40-50o poniżej zera. Zaczęła się katorżnicza praca, za którą płacono żywnością- 10 dkg. na osobę. Pracowali ludzie pracowali przy wyrębie lasu i spławem drewna do rzeki Dźwiny. Wszy i pluskwy sprawiały ,że praca stawała się jeszcze cięższa.
Ludzie z głodu i chłodu masowo umierali. Brat Józio zmarł z głodu ( matka nie miała pokarmu), sześcioletni Jasio zmarł na czerwonkę, zaś siostra Hela podczas 10-cio kilometrowej drogi w którą wyruszyła wraz ojcem po jedzenia dla całej rodziny. Niedożywiona i wycieńczona zmarła na rękach ojca. Były to galopujące suchoty – miała 15 lat.
W 1942 roku Sybiracy zaczęli strajkować, odmawiając wyjścia do pracy. Żądali podwyżki żywieniowej z 10 na 20 dkg na osobę. Wśród nich był jej ojciec. Niestety, skutkiem strajku było osadzenie wszystkich uczestników w więzieniu. Matka została sama z dziećmi. Matka chcąc utrzymać dzieci przy życiu oddawała im swoją porcję chleba. Celinka spała razem z mamą wtulona w jej ciepłe ciało, do momentu kiedy próbowała się do niej przytulić stwierdziłam, że jej ciało jest bardzo zimne. Matka zmarła, ojciec pozostawał w więzieniu zostali sami.. W tym czasie generał Anders utworzył Wojsko Polskie i zwerbował Polaków do armii. Zabrał z ich obozu całe rodziny, wśród których jej stryja, Franka Bławata. Szykowali się do wyjazdu. Pozostawionymi dziećmi nikt się nie interesował. Wreszcie stryja ruszyło sumienie, odkładając swój wyjazd odwiózł ich do miasta Wierchnia gdzie znajdował się rosyjski Dom Dziecka. Niestety z braku miejsc nie przyjęto ich. Stryj nie zastanawiając się pozostawił ich pod drzwiami Domu Dziecka. Na szczęście zlitowano się nad nimi i w taki to sposób znaleźli swój nowy dom. Karmili nich okropnie. Na śniadanie dostawali osolony kubek wrzątku i 10 dkg chleba. Obiad składał się z zupy zrobionej z psujących się liści kapusty. Na święta wydawano im dodatkowo po jednym buraku cukrowym.
Dnia 22 czerwca 1941r. Hitler napadł na Związek radziecki. Wojna z Niemcami zaczęła przynosić klęskę. W związku z katastrofalną sytuacją militarną w ZSRR Stalin postanowił podpisać układ sojuszniczy z gen. Sikorskim, zwany układem Sikorski- Majski. Rezultatem tego układu było objęcie zesłańców Sybiru amnestią, a następnie utworzenie z Sybiraków Korpusu Wojskowego.. Dowodzenie armią powierzono gen. Władysławowi Andersowi. Zgodnie z umową Rosjanie mieli zaopatrzyć Wojsko Polskie w żywność i umundurowanie. Niestety Stalin nie dotrzymał umowy. Anders postanowił zerwać pakt i zwrócić się o pomoc do Londynu. Po otrzymaniu pomocy wyprowadził z Rosji Wojsko Polskie wraz z rodzinami kierując się na zachód. Wędrówka zmęczonych i wyczerpanych Polaków prowadziła przez Uzbekistan, Kirgistan, Turkiestan, Pakistan, Irak, aż do Afryki Wschodniej.(Góra Kilimandżaro). W Afryce pozostawiono rodziny żołnierzy, a wojsko skierowano pod Monte Cassino. Drogę tą przeszedł jej stryj Franek i jego rodzina.
W rosyjskim Domu Dziecka życie ich nie głaskało. Jej brat Janek zachorował i przestał chodzić. Został oddany do Domu Inwalidów i nigdy go więcej nie widzieli.
Z chwilą amnestii powstał polski Dom Dziecka do którego przeniesiono jej siostrę Janinę i brata Mariana. Celinka, Marysia i ich brat Tadeusz zostali w rosyjskim Domu Dziecka. Pewnego dnia Marysia mocno zachorowała. Zabrano ją do szpitala skąd już nigdy nie wróciła. Nikt nie wiedział co się z nią stało. Miała osiemnaście lat. Lepszych czasów nie doczekali jej siostra oraz brat Jasio i Józio.
Pewnego dnia w drzwiach Domu dziecka pojawił się jej ojciec wraz z bratem Tadkiem. Był w mundurze żołnierza polskiego. W pierwszej chwili nie poznała go. Ojciec się rozpłakał. Nie dość, że bardzo źle wyglądała, przeraźliwie wychudzona, z ogoloną głową to jeszcze w dodatku zapomniała języka polskiego. Powoli zbliżając się w obcym mężczyźnie rozpoznała swego ojca. Po gorącym przywitaniu ojciec dał jej nieznane dotąd przedmioty, a były to jajko i bryła cukru.. Jajko zaczęła jeść ze skorupką, a bryłę cukru gryzła trzymając w obu rękach. Jadła łapczywie, bo bała się, że ktoś jej cukier odbierze. . Ojciec widząc całą tą sytuację postanowił napisać podanie i w trybie natychmiastowym na swoją odpowiedzialność wypisał z rosyjskiego Domu Dziecka. Przez jakiś czas zajmował się ją. Wszędzie chodzili razem. Niestety szczęście trwało krótko. Ojciec został powołany do wojska. Celinka pozostała pod opieką piętnastoletniego brata Tadeusza. Tadeusz pracował jako koniuszy, więc ich domem była stajnia. Spędzali tam całe dnie i noce. Spali na sianie przykryci kożuchami. Kożuchy były siedliskiem wszy, które dotkliwie ich gryzły. Brat próbował wytępić wszy wieszając kożuchy nad ogniskiem. Niestety niewiele to dało. Postanowił zbudować szopę w której mogliby zamieszkać. Każdy wolny czas poświęcał na budowę. W końcu zamieszkali w ich własnym „domu”. Niestety można w nim było mieszkać tylko w ciepłe dni. Brat widząc, że jako mała dziewczynka nie przeżyję. Postanowił znaleźć dla niej mieszkanie. Chodził po kołchozie od drzwi do drzwi, aż znalazła się starsza kobieta, która zdecydowała się ją przyjąć pod warunkiem, że brat będzie jej przynosił jedzenia. Brat jej wywiązywał się z obietnicy, Codziennie przywoził kobyle mleko, zboże, a także oddawał zarobione ruble.
W 1943 r. na terenie Syberii zaczęła działać Wanda Wasilewska, wielka działaczka komunistyczna. Żyła w dobrej komitywie ze Stalinem. Założyła Związek Patriotów Polskich. Przyczyniła się również do powstania w 1942r. I Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki., powołanej przez Gen. Berlinga, do której dołączył się jej ojciec. Zwolniono go z więzienia pod warunkiem zajęcia stanowiska na pierwszej linii frontu w walce z Niemcami. Tworząca się jednostka formowała się pod opieką komunistów polskich wspierana przez rząd radziecki. W ten sposób Stalin planował podporządkować sobie Polski Rząd Komunistyczny.
5 maja 1943r. ojciec jej został wcielony do 12 P.P przez RKW w miejscowości Wierchnia. Wraz z I Dywizją Wojska Polskiego im. Tadeusza Kościuszki. Dnia 4 lipca w Sielcach nad rzeką Oką ojciec jej złożył ślubowanie, poczym wyruszył na front. Jedną z najsłynniejszych bitew z udziałem I Dywizji Piechoty na froncie wschodnim, była bitwa pod Lenino. Wraz z Wojskiem Polskim ojciec jej doszedł do rzeki Odry. Przeprawiając się przez rzekę doszło do starcia z jednostką niemiecką. Podczas strzelaniny został ranny w dłoń i stracił palec. Po opatrzeniu ran, przeniesiono go na tyły frontu. Dnia 2 października zwolniono go ze służby wojskowej. Niezdolny do walki, jako osadnik wojskowy, otrzymał w miejscowości Chojna grunt na który składało się siedem hektarów gospodarstwa rolnego, dwa hektary sadu i pół hektara kwiatów piwonii.
Gdy skończyła się wojna w 1945r. Stalin wydał amnestię wszystkim Polakom wywiezionym na Syberię. Polscy patrioci pomagali swoim rodakom wrócić do Ojczyzny.Za wstawiennictwem Wandy Wasilewskiej u Stalina, wycieńczonych głodem, mrozem i chorobami ludzi przewieziono z Syberii na Ukrainę do miasta Charków. Tam Polacy zaczęli odnajdywać swoich bliskich. Jej brat Tadek odnalazł siostrę Janinę i brata Mariana. Ich radość była wielka. Starsze rodzeństwo zaczęło ją uczyć pacierza po polski, liter i cyfr.
Wiosną 1946r, rozpoczął się masowy powrót Polaków do polski,. Warunkiem przekroczenia granicy było jednak posiadanie dokumentu tożsamości. Niestety oni takich dokumentów nie posiadali. Z pomocą przyszła im sąsiadka z Polski pani Zofia Czopek. Pani Zofia była Ukrainką, która wyszła za Polaka. Tak jak oni została zesłana na Syberię za działalność swego męża, który był legionistą. Pani Zofia użyła swoich znajomości. W Kijowie podając fikcyjne daty urodzenia otrzymała dla wszystkich dowody tożsamości. Cieszyli się, że w końcu wrócą do ojczyzny.
Do polski przyjechali 6 kwietnia 1946r. do miasta Żagań na Dolnym Śląsku. Radość była niezmierna, gdy dowiedzieli się przepiękny jednorodzinny piętrowy domek. Byli nim zachwyceni. Na podłogach leżały grube puchate dywany, pod sufitem wisiały kryształowe żyrandole. Wszystkie pokoje były wyposażone w rzeźbione dębowe meble, a na łóżkach leżała puchowa pościel.
Zaczęło się nowe życie.
Wspomnienia z pobytu na Syberii Cecylii Kubajka spisała Halina Załęska.
4. Ocalić od zapomnienia...
„Z dnia na dzień tkaninę tkamy
Wzorzystą dla pokolenia.
Chciałbym i blask naszej lampy
Ocalić od zapomnienia”
(K. I. Gałczyński)
Tak pisał o mijającym życiu nasz poeta Konstanty Ildefons Gałczyński. I choć każdy doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że właśnie z tych małych pojedynczych losów istnień ludzkich składają się całe przyszłe pokolenia, to w nawale zdarzeń i ciągłym pośpiechu życia nie zdajemy sobie sprawy, jak szybko mijają chwile, jak szybko umyka życie. Nie myślimy też o tym, jak żyjemy, ile warte jest nasze życie, jaki przykład swym życiem dajemy przyszłym pokoleniom. Dopiero odejście (śmierć) lub rozstanie na dłuższy okres (wyjazd) zmusza nas do zatrzymania się i przypomnienia, a także oceny przeżytych wspólnie chwil. I wtedy właśnie chciałoby się zachować o tych osobach pamięć, zachować je choćby w swoim sercu, ocalić od zapomnienia.
Są ludzie wielcy, bohaterowie narodu, którzy dokonywali wielkich czynów. W zamian za to utrwalono pamięć o nich, stawiając im pomniki, wpisując w poczet bohaterów narodowych. Ale ileż jest tych maluczkich, zwykłych ludzi, których poświęcenie i bohaterstwo nie jest wiele mniejsze, ale przeszli oni przez życie cichutko, niezauważeni przez wielką „toczącą się historię”, a o ich wielkości świadczy niezłomna wola przetrwania, walka o życie najbliższych i zachowanie własnej tożsamości narodowej. Pamięć o nich przetrwała tylko w sercach najbliższych i to do nich należy ocalenie jej od zapomnienia.
Takim człowiekiem była właśnie moja mama, której losy są wierną kopią losu milionów polskich matek, borykających się z nieszczęściem, jakie zgotowała im i ich dzieciom II wojna światowa.
Odkąd pamiętam, widzę ją jako śliczną, postawną kobietę – matkę i żonę, wychowującą w szczęśliwym domu trzy córeczki: Stasię – najstarszą, mnie – średnią, Krysię – najmłodszą. Była cichą, spokojną, skromną kobietą. O skromności mówi się często, ale rzadko można spotkać tę skromność autentyczną, bez odrobiny kokieterii i fałszu. A taką właśnie przez całe swoje życie była moja mama, bezgranicznie oddana swoim najbliższym, spiesząca z pomocą wszystkim potrzebującym, nie umiejąca przejść obojętnie wobec krzywdy innych.
W chwili wybuchu wojny mieszkaliśmy w podgrodzieńskiej wsi Gienowicze wraz z ojcem – działaczem polskiego ruchu ludowego (I wiceprezes Zarządu Powiatowego SL w Grodnie) i dość zamożnym rolnikiem (około 10 hektarów ziemi i sad). Zaraz na początku II wojny światowej, kiedy rozpoczęły się masowe aresztowania Polaków przez NKWD, mego ojca wywieziono w głąb Rosji i osadzono w więzieniu w Moskwie. Zostałyśmy same na tak wielkim gospodarstwie, wymagającym pracy i dużego wysiłku fizycznego. Mimo to mama dzielnie trzymała się rodzinnego gniazda, mając nadzieję , że któregoś dnia ojciec powróci.
Niestety, rzeczywistość okazała się bardziej przerażająca niż mogła to sobie wyobrazić. Nocą, 2 kwietnia 1940 roku usłyszała łomot do okien. Zerwałyśmy się ze snu, wystraszone zaczęłyśmy płakać. Mama, uspakajając, nas otworzyła drzwi i ujrzała żołnierzy rosyjskich. Pod pozorem poszukiwania ukrytej broni zaczęli przeprowadzać rewizję, zabierając co cenniejsze przedmioty. Wystraszone, wyrwane ze snu nocą tuliłyśmy się do mamy, która usiłowała wytłumaczyć żołnierzom, że mieszka tu tylko z dziećmi i żadnej broni nie posiada. Na błagania mamy i przysięganie na wiszący na ścianie obraz Matki Boskiej żołnierz zdjął go ze ściany, rzucił na ziemię i podeptał nogami. Na nic zdały się jej tłumaczenia i nasz przeraźliwy płacz. Nie znalazłszy broni, żołnierze zabrali zrabowane kosztowności, dając mamie pół godziny na to, by nas ubrała i zabrała najpotrzebniejsze rzeczy.
Strach, obawa o to, co się z nami stanie, nasz przeraźliwy płacz, nie pozwoliły jej myśleć racjonalnie. Tym bardziej, że moja młodsza siostra była chora na zapalenie płuc. Położyła więc ją na poduszkę, obwiązała chustą i zgarnęła tylko najpotrzebniejsze, niezbędne do podróży dla dzieci rzeczy, nie myśląc o sobie. Wyszła w chłodną noc prawie tak, jak stała, tuląc do siebie całą naszą trójkę.
Obraz był tak wstrząsający, że jeden z aresztujących nas żołnierzy podszedł do niej i wręczył swoje rękawice, twierdząc, że jej bardziej się przydadzą. Cóż, i wśród NKWD -owców trafili się współczujący ludzie, a może wiedział on dokładnie, w jaką podróż w tę straszną, ciemną noc nas zabierają.
Zawieźli do Grodna. Tam załadowali nas do towarowych wagonów. Rozpoczęła się miesięczna wędrówka w głąb Rosji. Dziś nawet trudno wyobrazić, czym była ta podróż. Okna wagonów zabite deskami, wewnątrz stłoczeni niemiłosiernie ludzie, część siedziała na ławkach zbitych z desek, reszta spragniona i głodna tłoczyła się wewnątrz wagonu. Wśród nich moja mama z trójką dzieci. Było zimno, nie miała ich czym nakarmić ani ogrzać, ani gdzie położyć spać, więc tuliła je bezradnie do siebie, jakby to mogło je ochronić przed narastającym niebezpieczeństwem. Zatrzymywaliśmy się tylko na węzłowych stacjach i wtedy do wagonu wnoszono wiadro ciepłego napoju (kawa?) i trochę zmarzniętego chleba. Zniecierpliwieni, głodni i wystraszeni ludzie kłócili się i wyrywali sobie z rąk chleb. Po kilkuminutowym postoju, gdzie pod eskortą żołnierzy załatwiano niezbędne potrzeby, ruszaliśmy dalej. Niektórzy wyrywali deski z podłogi, próbując uciec, ale przeważnie kończyło się to tragicznie – byli zabijani przez eskortę lub miażdżeni przez koła pociągu. Wielu w czasie postojów wynoszono z wagonów martwych, ci pozostawali na przygodnych peronach na zawsze.
Mama karmiła młodszą siostrę i nas kawałkami surowej słoniny, którą wzięła z domu. Ale i to wkrótce uległo wyczerpaniu. Po miesiącu morderczej wędrówki dotarłyśmy w okolice Akomolińska – Kazachstan Północny. Tam wyładowano nas w szczerym zimowym pustkowiu na stepie, w pobliżu jakiegoś sowchozu. Ranek przywitał wygnańców mroźnym, syberyjskim powietrzem. Można sobie wyobrazić rozpacz i bezradność matki, która nie miała czym nakarmić, ani nie mogła ochronić przed zimnem swoich dzieci. Wyrazem jej desperacji i poświęcenia jest fakt, że za bochenek chleba, oferowany przez ciekawskich Kazachów, oddała swoje i taty ślubne obrączki – jedyną drogocenną rzecz – pamiątką, łączącą ją z mężem i rodzinnym krajem. Umieszczono nas we własnoręcznie wykopanych, a raczej wykutych w zamarzniętej ziemi ziemiankach, gdzie jedyne meble stanowiły prycze zbite z desek, wypełnione słomą, a zastawę stołową kociołki, służące do przenoszenia z ogólnej stołówki strawy – zupy tzw. „szczy” (barszcz składający się z wody i zielonych pomidorów). Mamę i starszą siostrę Stasię (16 lat) skierowano do pracy w cegielni, za którą otrzymywały tzw. racje żywnościowe – kociołki lury i po 10 dag chleba na osobę dziennie. Odtąd rozpoczęła się prawdziwa droga przez mękę. Wstawały o świcie, pozostawiając mnie (4 latka) i młodszą siostrę (2,5 roku) na cały dzień bez opieki, wychodziły do pracy. Praca w cegielni była nad wyraz mordercza. Mama formowała cegły z gliny i układała je na taśmę. Ponieważ taśma przebiegała nad rowem z wodą, mama musiała przy tej pracy stać po kolana w zimnej wodzie. Siostra została skierowana do wypalania cegieł w ogromnym palenisku, nie posiadającym zabezpieczenia. Żar i gorąco nie pozwalały normalnie oddychać. W tym czasie ja z młodszą siostrą siadałyśmy w kucki przed malutkim okienkiem wychodzącym nad powierzchnię ziemi i przez cały dzień wypatrywałyśmy, czy mama wraca i czy niesie „ pajdę” chleba i kociołek zupy.
Nie lepiej było nocą, sen nie przynosił ukojenia i odpoczynku, gdyż przy wielostopniowym mrozie zamarzały powieki a na piersiach osiadał szron. Ziemianki ogrzewane były piecami – kozami, które dawały ciepło tylko w momencie, w którym się paliło, a za opał służyły zrywane suche badyle piołunu lub wysuszone placki krowich odchodów, zbierane najczęściej właśnie przez nas – dzieci. Na dodatek w nocy okropnie nękały nas pluskwy i wszy.
I tak w morderczym wysiłku, bez nadziei na ocalenie upływał dzień za dniem. Ileż trzeba było hartu ducha, odwagi i uporu, by w tych okropnie nieludzkich warunkach wytrwać, nie załamać się, a czasem nawet udzielić wsparcia osobom mniej odpornym. Toteż i na tej nieludzkiej ziemi nawiązywały się przyjaźnie, ludzie wzajemnie się wspierali, podtrzymywali na duchu.
Mama zaprzyjaźniła się z Białorusinką Frośką, która również z dwiema córeczkami została deportowana w te okolice. Wkrótce Frośka zmarła z głodu i wycieńczenia, osieracając dwie bezbronne istotki. O tym, jak wielka to była przyjaźń i jak dobre serce miała moja mama, może świadczyć fakt, że po śmierci przyjaciółki to właśnie ona przygarnęła biedne sierotki i od tej chwili zarobiony chleb musiała dzielić na sześć porcji. Po pewnym czasie władze sowieckie odebrały mamie dzieci Frośki i wywiozły w nieznanym kierunku. Wielka była nasza rozpacz, bo bardzo się z tymi dziewczynkami zżyłyśmy. Fakt ten wzmógł niepokój mamy o to, co się z nami stanie, jeżeli spotka ją taki sam los jak jej koleżankę. Przerażało ją również to, że stawała się coraz bardziej słaba i wycieńczona.
Czas upływał, a nadziei na poprawę naszego losu nie było widać. Czasami, by mamę wspomóc, ja – 6-latka biegałam na stację kolejową, by rozładować „makuchy” – ogromne, o wiele większe ode mnie, kule z wytłoków łusek ziaren słonecznika. Za tę pracę dostawałam kawałek koła „makuch”, który potem służył nam za pożywienie. Kiedy Niemcy wypowiedzieli Rosji wojnę, bieda się jeszcze powiększyła. Ograniczono racje żywnościowe i wprowadzono zasadę: „Kto nie pracuje, ten nie je.” Pamiętam kobietę – staruszkę, która niezdolna do wysiłku fizycznego, nie była zatrudniona, nie otrzymywała więc z tej racji nawet stałego przydziału: 10 dag chleba i kociołka zupy z zielonych pomidorów. Broniąc się przed śmiercią głodową, wyłapywała w stepie okoliczne koty i inne zwierzęta, za co my dzieci, nie zdając sobie sprawy z jej poczynań, ganiałyśmy ją po stepie, odbierając kotki.
Któregoś dnia ogłoszono mobilizację Polaków do powstającego w 1943 roku na terenie ZSRR Wojska Polskiego. Najstarsza siostra Stasia na wieść o utworzeniu w ramach I Dywizji Piechoty Pierwszego Samodzielnego Batalionu Kobiecego im. Emilii Plater, jak wiele innych Polek, zgłosiła się dobrowolnie i wyruszyła na front. Bez wahania wdziała żołnierski mundur i pełniła służbę w ochronie sztabu armii. Mama na pewno rozpaczała, wysyłając osiemnastoletnią córkę na taki straszny los, ale być może liczyła, że w ten sposób chociaż ją uchroni przed śmiercią z głodu i wycieńczenia. Wierzyła, że chociaż może ona wyrwie się z tego „piekła” i w jakiś sposób powiadomi bliskich o naszym losie. Zostałam teraz najstarsza w domu i czułam się odpowiedzialna za młodszą siostrę i całą naszą trójkę.
Moją młodszą siostrę Krysię upodobało sobie rosyjskie bezdzietne małżeństwo (oficer dozorujący zesłańców) i nalegało, by mama zrzekła się praw rodzicielskich i oddała ją im. Zrozpaczona, opadająca z sił, wahała się, co ma zrobić, ale ciągle odwlekała decyzję.
I wkrótce stało się najgorsze. Któregoś dnia przyniesiono mamę z cegielni do ziemianki zemdloną, prawie nieżywą. Nie miała nazajutrz siły wstać, by pójść do pracy. Totalny głód zaglądnął nam w oczy. Poczułam się odpowiedzialna za nas i wyszłam do Kazachów w poszukiwaniu pożywienia. Nic nie dostałam, ale wracając znalazłam stary, walający się gnat. Przyniosłam go do ziemianki i próbowałam ugotować zupę. Mimo głodu mama nie mogła tego jeść, więc zamiatając ziemiankę płakałam rzewnie, obficie skrapiając ziemię łzami. Mama postanowiła, że odda siostrę Rosjanom, mając nadzieję, że uratuje ją w ten sposób przed głodową śmiercią.
I wtedy stał się cud. Mamę wezwano do odległego urzędu pocztowego. Poszła, mimo że była bardzo słaba, a my wystraszone z siostrą przycupnęłyśmy na progu ziemianki i czekałyśmy na jej powrót. Pamiętam, że była wiosna, roztopy, cały step wyglądał jak wielkie morze, tyle było wody z zeszłorocznego śniegu. Kiedy już zaczynałyśmy płakać z obawy, że mama nie wróci, zobaczyłyśmy ją brodzącą po tej właśnie wodzie. Niosła pod pachą jakąś paczkę. Jak wielka była nasza radość, kiedy okazało się, że jest to paczka od taty. Był też w niej list od niego. Ojcu, który też cały czas przebywał w obozie jenieckim, jak się później okazało zupełnie niedaleko naszego obozu, udało się wstąpić w 1942 roku do Armii Polskiej pod wodzą generała Andersa. Walcząc u jego boku, nie zaprzestawał poszukiwać swojej rodziny. Dzięki usilnym staraniom i pomocy Międzynarodowej Organizacji Czerwonego Krzyża udało mu się trafić na nasz ślad. Wysłał więc z Anglii, gdzie służył w technicznej obsłudze lotnictwa jako strzelec pokładowy, paczkę i list. W tej właśnie paczce, chociaż trochę poturbowanej, znalazłyśmy rodzynki, figi, smalec, miód. Aby nikt nam w ziemiance nic nie ukradł, mama musiała ja nocą kłaść pod głowę. A i tak wszystkiego nie uchroniła. To, co zostało, wymieniła później z Kazachami na mąkę i otręby. Gotowała z nich potem „mamałygę – kaszę”, która stała się podstawą naszego pożywienia. Paczki zaczęły przychodzić, o dziwo dość regularnie, dostarczane już przez organizację PCK. Pozwoliło to mamie wrócić do zdrowia, a nam stanąć na nogi – prawie dosłownie, bo moja młodsza siostra, mając 5 lat, ledwie zaczynała chodzić. Kiedyś mama na wymianę dostała trochę ryb, które rozwiesiła w oknie na sznurku, aby je wysuszyć. Gdy ona szła do pracy, ja z siostrą musiałyśmy ich pilnować. Siadałyśmy wiec w kucki przed okienkiem i cały dzień strzegłyśmy ich od kradzieży.
Kiedy mama nawiązała łączność z tatą, błysnęła nadzieja, że być może uda nam się wyrwać z tej niewoli. Wtedy właśnie podjęła decyzję, ze nie odda siostry Krystyny Rosjanom. Ojciec rozpoczął tez usilne starania o pozwolenie na nasz wyjazd do Anglii, gdzie stacjonował jako żołnierz polskiego lotnictwa. We wrześniu 1944 roku władze brytyjskie wysłały do placówki brytyjskiej w Moskwie zezwolenie na wydanie wizy wyjazdowej do Anglii mamie i trójce dzieci. Nadzieje okazały się jednak płonne, gdyż władze sowieckie nie zezwoliły naszej rodzinie na wyjazd. Samo przekonanie, że jest ktoś, kto zabiega o nasze uwolnienie, podtrzymywało na duchu całą naszą trójkę, a mamie dodawało sił do pracy, wytrwania. Naszą sytuację materialną poprawiły regularnie nadchodzące paczki, wysyłane przez ojca. Dzięki temu udało się mamie załatwić przeniesienie z cegielni do pracy w sowchozie, gdzie łatwiej było o żywność, ponieważ można było ukraść z pola trochę ziarna i zamarznięte ziemniaki, chociaż groziła za to surowa kara. Ludzie tu także okazali się bardziej życzliwi i wyrozumiali, często wspierali nas pomocą, zamieszkaliśmy już w domkach sowchozowych, gdzie mróz i zimno nie były tak dotkliwe.
Czasami latem mama sadzała nas przed domkiem lub ziemianką i uczyła polskiego alfabetu i liczenia. Patykiem na piasku pisała litery i cyfry, a my po niej powtarzałyśmy. Nawet w tym piekle dbała, abyśmy nie zapomniały polskiego języka i nauczyły się czytać, pisać i liczyć po polsku.
Tak przetrwałyśmy do kwietnia 1946 roku. Któregoś kwietniowego dnia, dzięki zabiegom ojca, do władz sowieckich zgłosił się wysłannik brytyjskiej placówki w Moskwie z zezwoleniem władz sowieckich na opuszczenie obozu przez naszą rodzinę. Jego zadaniem było tez przetransportowanie nas do granicy ZSRR z Polską.
Radość była ogromna. Oto po sześciu latach opuszczałyśmy tę „nieludzką ziemię”. Żegnałyśmy ją bez żalu, w pospiechu z obawy, by się nie stało znowu coś, co nas zatrzyma. Z tej podroży z „przeklętej ziemi” do ojczyzny pozostały mi w pamięci rzesze ludzi, przemieszczające się w różnych kierunkach, ogromna poczekalnia na dworcu kolejowym w Moskwie i glos zawiadowcy (słyszę go do dziś) ogłaszający: „Wnimanje, wnimanje!. W zali kurit nie nada”. Przeżyłyśmy tu też ogromną radość – otrzymałyśmy od naszego nowego „opiekuna” dwa szmaciane zajączki – nasze pierwsze dziecinne zabawki. Z nimi rozpoczęła się nasza podróż do rodzinnego kraju. W kwietniu 1946 roku przekroczyliśmy granice ZSRR i znaleźliśmy się w miejscowości Trawniki koło Lublina. Zaopiekowała się nami pani sołtysowa. Wkrótce mama odnalazła we wsi Gruszki w powiecie augustowskim swoją rodzinę, do której niebawem wyjechałyśmy.
Początki znów były bardzo trudne, ale nikt nie narzekał, byłyśmy przecież u siebie, wśród swoich. Zamieszkałyśmy w starym, opuszczonym domu, praktycznie bez środków do życia, więc mama znów musiała ciężko pracować, by zarobić na utrzymanie rodziny. W dzień pracowała u gospodarzy na polu, a wieczorami i często nocą przędła len za niewielką opłatą. Kiedy po roku wrócił do nas z Anglii tata, byłyśmy już bardzo „bogate” – mama posadziła własny worek ziemniaków.
Znowu byliśmy rodziną w komplecie, bo także siostra Stasia, która przeszła cały szlak I Dywizji Piechoty im. T. Kościuszki, dotarła do Warszawy, gdzie została ranna i zdemobilizowana zakończyła swoją służbę i wróciła do domu. Już wspólnie, całą rodziną rozpoczęliśmy walkę o nowe miejsce w społeczeństwie polskim – ojca szykanowano za przynależność do Armii Andersa. Mimo wszystkich przeciwności i niedogodności czuliśmy się bardzo szczęśliwi i jak mówi nasz poeta „z dnia na dzień tkaliśmy wzorzystą tkaninę naszego życia” – życia, które może być nauką i przestrogą dla przyszłego pokolenia, gdyż pobyt na „nieludzkiej ziemi” odcisnął piętno na dalszym naszym życiu, a szczególnie na nas – dzieciach. Zbyt szybko poznałyśmy ból, cierpienie, zbyt szybko stałyśmy się dorosłe. Pozbawiono nas szczęśliwego dzieciństwa i związanych z nim wspomnień. Pozbawiono nas ufności, charakterystycznej dla dzieci, do ludzi i świata. Rodzice przeszedłszy przez piekło doświadczeń, stali się nieufni, nie mogli wyzbyć się obaw i strachu o przyszłość rodziny. Nie lubili i nie wolno było mówić o tamtych czasach. Sprawiali wrażenie ludzi, na których wojna pozostawiła niezatarty ślad, a wspomnienia z nią związane wywołują gorycz i ból.
Dziś oboje nie żyją, ale ojciec za swoje wysiłki został przynajmniej doceniony i odznaczony czterema wojennymi medalami w Anglii, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a mama cicha, spokojna skromna, która wytrwale i nie mniej bohatersko niż żołnierze walczyła o utrzymanie siebie i dzieci przy życiu, nie pozwoliła na zatracenie polskości, stała się jedną z miliona ludzkich istnień, które przeszły piekło, cierpiąc cicho i w milczeniu.
Pamięć o niej pozostała tylko w sercach najbliższych i dlatego właśnie jej drogą postać chciałabym ocalić od zapomnienia.
Danuta Łopatecka - Piegat
4. Wspomnienia z pobytu na Syberii
Chcę podzielić się wspomnieniami, które mną bardzo wstrząsnęły. Są to przeżycia teściowej mojej siostrzenicy. Pani Helena Gołębiewska (1925 – 2006) osobiście spisała swoje wspomnienia z pobytu na Syberii. Na publikację tych wspomnień otrzymałam pozwolenie jej rodziny. Pani Helena wspomina:
Pani Helena Gołębiowska przed aresztowaniem
Urodziłam się w przedwojennej Polsce w miejscowości Ostrowczyce powiat Wołkowysk woj. Białystok. W 1939 roku ukończyłam szkołę podstawową, w tej byłej ukochanej Polsce.
Zostałam aresztowana 13 VI 1946 roku (miałam wtedy 20 lat) przez NKWD w Wołkowysku, gdzie uczyłam się szycia i haftu. Wsadzili mnie do taksówki oklejonej szarym papierem. Za kierownicą siedział podpułkownik i wieźli mnie do Grodna. Przejeżdżaliśmy blisko mojego miejsca zamieszkania i taki traf, że jechała rowerem moja koleżanka naprzeciwko nas do miasta. Na jej widok drgnęłam nerwowo. Wtedy podpułkownik zaczął mnie bić po twarzy tak mocno, że zalałam się krwią i już płakałam całą drogę. Dojechali do Grodna do ich urzędu i na badania potem jeszcze pistoletem uderzył mnie w podbrzusze aż poszła krew. Potem odprowadzili do więzienia, do małej ciemnej celi. Nie dali ani koca okryć się, ani nawet słomy, żeby położyć się. Było tam łóżko żelazne ostro kratowane i wkowane do ściany. Byłam ubrana tylko w letniej sukience, bo było bardzo ciepło w tym dniu. Przebyłam w tym zimnie i głodzie 5 tygodni, a potem mama przywiozła koc i płaszcz. Byłam tak zaziębiona, cała szyja w guzach, a twarz w strupach, temperatura mnie męczyła. Nic dla nich to nie było, na badania prawie co noc, choć musieli prowadzić, bo nie mogłam chodzić od głodu i chłodu i bólu Po dwóch miesiącach pozwolili otrzymać paczkę raz w miesiącu. Oni dawali jeść w czasie śledztwa 30 dkg chleba, 1 szklankę wody wrzątek i 4 rybki solone, małe jak szproty, nazywają komsa. Przebyłam tak od 13 VI do 30 X w pojedynce. bo 30 października już sądzili nas. Było nas w jednej sprawie 7 osób. Była pani doktor Rybałko, 2 nauczycielki, jeszcze jedna dziewczyna młodsza ode mnie, a także małżeństwo, u których uczyłam się szycia. Zostałam skazana na 5 lat łagrów za AK.
Po sądzie na drugi dzień wywieźli do Orszy. Tam był główny punkt, skąd wyznaczali gdzie kogo skierować. Przesiedzieliśmy noc ze swoimi węzełkami, a rano musieliśmy iść do pociągu. Było tak daleko, myślałam, że nie dojdę, upadłam kilka razy. Ale była tam jedna dziewczyna Polka w moim rzędzie. Ona była silniejsza, pomogła mi i wzięła mój koc i płaszcz i niosła do końca aż doszli do pociągu. I tak dojechali aż na Sybir do Irkucka. Tak trudno opisać, co się przeżyło w więzieniu. To tylko cząstka, ile tam łez i krzywdy zostało, to tylko Bóg wie. W Syberii wyprowadzili nas z pociągu i odwieźli samochodami dużymi tam, gdzie w czasie wojny trzymali niewolników. To były baraki bardzo duże, w ziemi stół, tylko małe okienka przy samej ziemi okratowane. A we wnętrzu po środku korytarz, a po bokach piętrowe nary do spania. W jednym baraku mieściło się 1200 kobiet. Dali nam łagiernicze ubranie i rozdzielili na brygady i pogonili od razu do pracy. Praca była bardzo ciężka, ponad siły. Kamieniołomy, wydobycie żwiru, kopanie rowów pod wodociągi. To bardzo głęboko na 4 i pół metra, bo zamarzała ziemia głęboko. Nie mieli jeszcze wtedy żadnego sprzętu, ani na żwirowni ani na kamieniołomy lub na budowie żadnych dźwigów nie było, wszystko przepracowane rękami więźniów. I na wszystkich tych pracach pracowałam. Praca ciężka, a wyżywienie marne, jak to w lagrze. Rano chleb i woda wrzątek i łyżka cukru. Na obiad przywozili zupę do pracy, bo to daleko od lagru. Zupa najczęściej woda i 2-3 pomidory zielone pływały czasem, pół kartofelki było i dostaliśmy po pół litra. Ale chleba było mało, bo jak rano dostaniesz, to na cały dzień było. Chleba dawali, ile normy na pracy wypracujesz, Bo była norma na każdym stanowisku. Za normę wypracowaną 60 dkg chleba, jeżeli więcej jak norma, to 70 dkg, a jeżeli nie wyrobi normy, to 30 deko. Wieczorem znów kipiatok i łyżkę cukru, a chleba już nie ma. Najgorzej mężczyźni padali jak muchy. Komu nie było pomocy od rodziny, to na pewno nie przetrwał i wywieziono na cmentarzysko, gdzie ukoił swój głód i chłód.
A gdy pracowałam na budowie, to budowali duże bloki czteropiętrowe. Skierowano mnie do noszenia cegieł i roztworu cementu, to porobili z drewna plecaki w drabinkę i nakładali cegły na te plecaki. Koziołki na plecach z cegłami i roztwór cementu jedna w przodzie i druga z drugiej strony i na drugie piętro i na trzecie, po tych trapach tak ciężko, że ledwie się oddycha, serce bije jak młotem, a oni krzyczą bystriej. A my młode i głupie i wszystko biegiem. Potem pracowałam w cegielni, to była bardzo duża cegielnia. Robili z żużlu duże cegły i te były bardzo ciężkie. Musieliśmy nosić po 1 sztuce do komory, czyli suszarni. I to szybko trzeba było się zwijać, ponieważ byliśmy pod nadzorem. Betoniarka była bardzo duża i nie można było jej wyczyścić, więc musiał ktoś wejść do środka i wyczyścić. Tak było każdy dzień. Pewnego dnia posłała brygadzistka mnie do czyszczenia betoniarki, poszłam. Zawsze stawia się kogoś na posterunku, żeby w tym czasie elektryk nie włączył betoniarki. I tym razem tak było. Dziewczyna zagapiła się, a elektryk włączył betoniarkę, gdy tam byłam. I już nic nie pamiętam, aż przywieźli do szpitala łagiernego. Po jakimś czasie lekarz pyta się mnie kak wasza familia, to już słyszałam, ale nie mogłam otworzyć oczu, ani językiem nie mogłam władać. Byłam długo w szpitalu, miałam rany na głowie, na plecach, porozrywane piersi, skórę zdartą, cała posiniaczona i pokiereszowana. Podleczyli, wyleczyli i no i roboty ciężkiej nie mogą dać. Więc posłali na budowę, gdzie dużymi samochodami rozwozili cegły normalne te czerwone, 2 kobiety w samochodzie, a dwie na ziemi układaliśmy w sztablete. Mnie postawiono na ziemi cegły składać przy budynku. Taki małolat wsiadł do kabiny i włączył samochód i nie w przód pojechał, a na nas, cośmy byli na dole. A nas tak zgniotło, że popękały kości w krzyżu i w prawej nodze. Straciłam przytomność, takie straszne bóle, wyłam z bólu przez 4 dni. Nałożyli gips, aż po ręce, ale już nie pamiętam, co było z rękoma. Że nie mogłam sama jeść, ani się uczesać. Boże, jakie to było cierpienie. Pozwolili do mnie przyjść tej mojej koleżance Irence, która mi pomogła do pociągu dojść i nas już razem skierowali do tego samego lagru. Mówię Irenko, zobacz, co mam na głowie. Ona zdjęła szpitalną chustkę, którą mi obwiązali głowę. Boże, Helenko, mówi, wszy łażą jak mrowie i poszła do pielęgniarek i powiedziała, jeżeli nie zaopiekują się, to powie naczelniku lagru i potem wzięli umyli i posmarowali czymś. 44 dni w gipsie i byłam 2 i pół miesiąca w szpitalu. Gdy nauczyłam się chodzić na kulach, wychodziłam na korytarz, można było. Jednego razu wyszedł jeden pan na korytarz, bo po drugiej stronie korytarza był męski dział i ten pan był Polakiem i on już był w szpitalu, jak mnie przywieźli do szpitala. Od razu zaczął rozmawiać po polsku, bo wiedział, że jestem Polką i że z wypadku przywieziono mnie. Mówił, że on bardzo źle się czuje i że już nigdy nie wróci do Polski i zaczął płakać, Mówił, że została żona i 2 małych dzieci. Na drugi dzień już nie wyszedł, poprosiłam, żeby go zawołali, a jeden mówi, eto Polak on pomior. Zobaczyłam, że niosą zbitą z trzech desek byle jakich i czwarta na przykrycie. Widziałam, jak położyli do trumny tylko w kalesonach, a jeden strażnik bagnetem przebił jemu pierś, aż coś prysneło, ale mnie kazali odejść. Zawsze to pamiętam, to takie straszne i bolesne, nawet nie dali koszuli.
Do pracy mnie już nie posyłali poza lagrem. W lagrze lepiłam worki na cukier, na proszki do prania. W tym czasie, gdy byłam jeszcze zdrowa, dowiedziałam się z listu od rodziny, że mój ojciec został aresztowany w 1948 i osądzony na 8 lat więzienia, 5 lat ciężkich robót w dalekich stronach i 5 lat pozbawienia praw za to, że posiadał gospodarstwo kułackie. Zniszczyli całą rodzinę i cały dorobek rodziców. W lipcu 1951 r. wracam do domu. Spotkała mnie mama z rodzeństwem. Wchodzimy do kuchni, widzę stoi łóżko, czego nigdy nie było. Idę do pokoju, zamknięte drzwi. Wtedy mówi mama, zabrali nam wszystko, wszystkie pokoje i meble, tylko pozwolili być w kuchni. Zabrali konie, owce, krowy, maszyny rolnicze. A stodoły i chlewnie znieśli z miejsca, poprzestawiali, poprzywozili gdzieś indziej. A w domu zrobili czytelnię, w drugiej połowie zrobili klub taneczny. Gdy mama prosiła, żeby dali ten mały stolik do odrabiania lekcji, brat chodził do 4 klasy podstawówki, to odpowiedział rządzący odejdź, na kułackie rodziny nie mogę patrzeć. Po tym wszystkim 18 kwietnia 1952 r. w nocy zabierajcie się na nowe miejsce życia, 2 godziny dajemy czasu. I tak powieźli do Kazachstanu 100 km za Taszkentem.
W lagrze spotkałam 2 zakonnice z Grodna, sądzone były na 5 lat. Nauczyły nas z Ireną modlitwę, którą zawsze modliłyśmy do zachodu słońca, bo tam w tej stronie nasz ukochany kraj.
Boże Ojcze Twoje dzieci,
Płacą, żebrzą lepszej doli
Rok po roku marnie leci
My w niewoli my w niewoli.
Twoje słowa nas uczyły
Każdy włos nasz policzony
Boże policz te mogiły
Te płaczące matki, żony
My już tyle krwi przeleli
Że są zmyte ojców grzechy
My już tyle łez wyleli
Że niestanie łez pociechy
Boże padłszy na kolana
Ścielem Ci się dziś w pokorze
Polska łzami, krwią zalana
Krwią i łzami wskrześ ją Boże
O Panie, który jesteś w niebie
Wyciągnij sprawiedliwą dłoń
Wołamy ze wszystkich stron do Ciebie
O polski dach o polski dom
O Boże wskrusz ten miecz, co siekł nasz kraj
Do wolnej Polski nam powrócić daj
By stał się twierdzą nowej siły
Nasz dom, nasz kraj
O Boże usłysz modły nasze
O usłysz nasz tułaczy śpiew
Nad Niemnem, Wisły, Warty, Bugu
Męczeńska do Cię woła krew
O Boże wskrusz ten miecz
Co siekł nasz kraj
Do wolnej Polski nam powrócić daj
By stał się twierdzą nowej siły
Nasz dom, nasz kraj.
Opracowała Alicja Temler
|
|