22 stycznia 2025
Środa, 22 dzień roku

Imienieny obchodzą:
Anastazy, Wincenty, Wiktor
Realizowane projekty Strona główna / Realizowane projekty / Międzynarodowe / CONGENIAL / 6. Czasy buntu, oporu i Solidarności 

6. CZASY BUNTU, OPORU I SOLIDARNOŚCI

 

1. "Lata osiemdziesiąte i ja , czyli życie w cieniu wielkiej polityki" - Zyta Gieleżyńska

2. "Stan wojenny" - Alicja Temler

3. "Mój stan wojenny" - Barbara Wilczewska



 



1. Lata osiemdziesiąte i ja, czyli życie w cieniu wielkiej polityki

 

W lata osiemdziesiąte weszłam w czterdziestym roku życia. Rok  1980 pamiętam tylko z tego, że  latem byłam w sanatorium w Ciechocinku. Tam śledziłam wypadki  gdańskie. Po powrocie do pracy emocjonalne wydarzenia miałam na bieżąco.

W moim mieście organizowano milczące przemarsze w trakcie dziennika – głównego wydania wiadomości TVP. Przejście było głównym traktem między kościołami. Zbiórki ludzi przed wszelkimi manifestacjami organizowane były pod siedzibą Zarządu „SOLIDARNOŚĆ”. Budynek był położony nad uregulowaną płytką rzeczką. Każde zgromadzenie ludzi, a szczególnie pod budynkiem Solidarności, powodowało interwencję milicji. Funkcjonariusze rozganiali ludzi tak, że byli oni wpychani do tej wody. Nikt się nie utopił, tylko że po drugiej stronie stała inna ekipa milicjantów, która wyłapywała przechodniów nawet na innych ulicach, wszystkich tych, którzy mieli mokre nogawki spodni.

Pracowałam w biurze projektów, w obsłudze projektantów, którzy  dostosowywali swoje zestawy klatek schodowych z wielkiej płyty na  nowym terenie. Pozyskanie tego terenu przez wywłaszczenia, zabezpieczenie doprowadzenia energii elektrycznej, wody, odprowadzenia ścieków, ustalenia zakresu dróg dojazdowych, uzyskania pozwolenia na budowę osiedla  należało do pracowników zwanych nieproduktywnymi (obsługa biurowa),  do których i ja należałam. Nasza praca nie była wyceniana. Wymierne zyski przynosili projektanci.  Oni to, korzystając z ogólnonarodowego zamieszania, dyktowali warunki pod szyldem nowopowstałego związku zawodowego „Solidarność”.

Do tego związku zapisało się bez mała sto procent  załogi. Zapisał się nawet dyrektor, który jeszcze „wczoraj”  był w PZPR, najwyraźniej ze strachu o stanowisko.  „Walki” trwały tak jak co najmniej w Stoczni Gdańskiej; całodobowe dyżury, materace, śpiwory, koce w pracy. Przez cały rok nie wiadomo było, co dziś zastanę w pracy, jaka strategia przewidziana jest na dzień dzisiejszy. Najbardziej „operatywni” w poczynaniach byli  pracownicy z zespołów projektowych i pracownicy fizyczni: sprzątacze, obsługa wykańczalni, tyczkowi geodeci i geolodzy. Dla grupy ludzi zwanych „fizycznymi” argumentem przy dochodzeniu „swego”  było to, że wszyscy mają takie same żołądki; oni i dyrektor. Natomiast celem „projektantów” było pozbycie się „biurokratów”.

W gronie decyzyjnym strajków były ciągłe przepychanki, kto jest ważniejszy. Nie byliśmy zakładem strategicznym dla gospodarki kraju, więc nikt naszymi strajkami się nie interesował, a my harcowaliśmy. Nieraz było straszno i było też śmieszno. Przez to strajkowanie niewiele  robiło się  produkcji. Obsługa  biurowa z dnia na dzień nie była pewna swego losu. Ciągle odbywały się odprawy strategiczne. Na tych odprawach ja reprezentowałam  „biurową” część załogi. Ja wysłuchiwałam jako pierwsza,  co mogą z nami zrobić. Ciężko było. Stanęło na tym, że wytypowano cztery osoby spośród nieprodukcyjnych,  które miały między sobą wybrać, kto odejdzie z pracy dla załagodzenia antagonizmów: projektanci – biuro.  Obiecano dać odprawę!!! Konsternacja!!! Nie ma chętnych.  Były w tym gronie osoby samotne bez innych źródeł dochodu. Kto wtedy myślał o wyjściach awaryjnych? Zapotrzebowania na nowych pracowników nigdzie nie było. Wszystkie zakłady pracy miały takie same problemy z nadmiarem pracowników. Było to  tak zwane bezrobocie  ukryte,  jako  że wszyscy musieli  wtedy pracować. Pracował, nie pracował, ale musiał wytrzeźwieć do rana i listę w pracy podpisać.

Sytuacja w pracy była upokarzająca. Wszyscy oglądali się jeden na drugiego.  Ja  w swojej osobowości nie znoszę stagnacji, ale nie jestem w stanie się bić. Mogę  rowy kopać, ale nie kogoś podkopywać. Sytuacja była bardzo męcząca. Miałam Trabanta, trochę oszczędności i postanowiłam, że to ja odejdę. Zgłosiłam się na ochotnika.  Odprawa  bardzo  się do mnie uśmiechała i to ona zmobilizowała mnie do podjęcia tej decyzji. Policzyłam  swoje oszczędności, odprawę i zadecydowałam,  że idę na swój chleb: idę na taxi.

Byłam sama czy też samotna, jak kto woli. Nawet córka wyjechała na studia do innego miasta. Nie było komu wyperswadować  nietrafnej w swojej prostocie decyzji. Robiłam, co chciałam, na własny użytek. Miałam praktykę w jeżdżeniu, ponieważ nieraz służyłam koleżankom jako nadworny taksówkarz. Mimo to byłam „nienajeżdżona”. Miałam okazję wykazać się zarobkowo.

Sprzedałam  Trabanta. Oszczędności plus odprawa i drogą zakupu wolnorynkowego nabyłam Wartburga – za podwójną  cenę fabryczną! Wydałam wszystkie pieniądze. Zostałam bez grosza. A tu „szczęśliwie” system mnie wywłaszczył z działki nadanej mi przez rodziców,  jako że nie pobudowałam się w ciągu dwóch lat od nadania. (A za co?  Nie miałam wtedy takiej potrzeby, ale miałam mieć wnuki). Tyle mi dali za normatywną działkę  budowlaną, że akurat starczyło na używany taksometr nakręcany na sprężynę. Zostałam wyposażona i usprzętowiona. Pozostał tylko problem dostania się w szeregi mocno zwartej struktury taksówkarzy. No, nie przewidziałam tego, co to miało znaczyć zacząć z tym klanem. Za Chiny ludowe, nie było to dla mnie sądzone. Nie miałam żadnych sugestywnych argumentów na przekonanie zatwardziałego w swej strukturze klanu, że ja też chcę być taksówkarzem  (taksówkarką)!  Dla nich argumentem odmowy było to, że ja mam wyższe wykształcenie i powinnam przy nim pozostać.  Jeszcze do tego przytaczano mi sporo innych argumentów, które wówczas dla mnie były mało istotne. Uważałam, że wszystko jest po to, aby mnie zniechęcić.

Przy wszystkich zamieszeniach, jakie wtedy nawiedzały kraj,  wymieniła się też komisja kwalifikacyjna do tego zajęcia.  Zostałam  przyjęta!!! ......... dosłownie na miesiąc przed stanem wojennym!

Po rozpoczęciu przeze mnie pracy koledzy – kierowcy nadal szukali  przyczyny, aby mnie wyrzucić z taryfy. Jak zaczynałam pracę, miałam prawie 41 lat, a oni szperali w moich dokumentach, czy ja na pewno mam 24 lata, bo to była dolna granica wieku dla taksówkarza.

Połowa listopada. Pierwszy wyjazd. Wielkie przeżycie. Fama głosiła, że jak trafię na kobietę, to będzie przechlapane na zawsze. Nie mogłam do tego dopuścić. Trzeba było upozorować sytuację. Przyczaiłam się w pobliżu postoju taxi za śmietnikiem koło bloku koleżanki – zakonnicy. Toteż tej koleżance poświęciłam cały zarobek z pierwszego dnia pracy na taryfie.  Z jej błogosławieństwem stałam za tym śmietnikiem i czaiłam się,  kiedy  wyjdzie na pierwszą pozycję w miarę przyzwoity wizualnie facet. No i w końcu jest; czysty urzędnik z teczką i parasolem. Wyskoczyłam zza tego śmietnika, żeby mnie nikt nie uprzedził.  Podjechałam. Ten pan, oczywiście bardzo kulturalny, był tak uprzejmy, jeszcze jak zobaczył kobietę za kierownicą, zaproponował taxi pani, która za nim stała. Boże! Ja byłam tak zafascynowana sytuacją, że nie zauważyłam, że ta kobieta to moja dobra  znajoma.  Zamieszanie na całą kolejkę. Facet odstępuje kolejkę, kobieta jak zobaczyła mnie w taryfie,  nie wiedziała,  czy śni, czy to jawa. Ja proszę … ….Halino! …..NIE. …. Faceta  błagałam! Panie! wsiadaj!  Wreszcie ruszyłam z facetem! Cała dygocąca. Na domiar złego trzeba było skręcić w lewo na ruchliwą ulicę.

Pierwszy miesiąc pracowałam w całości na koszty pozyskania pozwolenia na wykonywanie zajęcia taksówkarza i wszelkie bieżące opłaty.  Dwunastego grudnia zostałam tylko z bilonem w sakiewce i pełnym bakiem benzyny. Od 13 XII 81 – niedzieli  miałam zacząć pracować na własny użytek.  Do pracy miałam wyjść po południu, a tu rano nie ma telewizji, w radiu jakaś muzyka pogrzebowa. Dezorientacja. Po konsultacji z sąsiadką poszłyśmy do kościoła – fary. Tam moc ludzi. Na okolicznych płotach wisiały plakaty sytuacyjno – obwieszczające.  Trudno mi było pojąć, o co tu chodzi. Czy to już wojna ? Benzynę miałam, mogłam pracować. Nie miałam żadnego papierowego pieniądza. Za coś trzeba było żyć. Do 22-giej można było jeździć, tylko nie było wiadomo, czy jeszcze będzie benzyna.  Nie wiedziałam, czy spożytkować  benzynę i pieniądze na pracę, czy na ucieczkę do lasu. Samochód jest, a benzyny może nie być. Mróz był siarczysty.

Przyjechała do domu córka  ze szkoły z Olsztyna.  Trzeba było za coś  żyć……a za co, nie było.  Pojechałyśmy do moich rodziców po jakieś wsparcie. PKS-em, 15 kilometrów.  Trzy kilometry przed celem pekaesowi odpadło tylne (na szczęście),  koło.  Dalej trzeba było drałować na piechtę w ten mróz i wrócić do 22-giej.

Wsparcia na niewiele starczyło. Trzeba było szukać innego zarobku. Przypomniałam sobie o pasażerce, którą  wiozłam na dalekie peryferie miasta. Opowiadała mi, że jest kuśnierką i że żaden dotąd taksówkarz nie podwiózł ją pod dom. Droga faktycznie była okropna, ale ja  nigdy nie miałam odwagi odmówić dowiezienia klienta na miejsce.  Z tego powodu miałam tylko straty. Opowiem potem. 

Do tej kuśnierki  pojechałam MPK-iem   i jeszcze kawał na piechotę.   Niedoszłej pracodawczyni nie zastałam. Nic też nie dowiedziałam się o możliwości jej zastania. Wróciłam do miasta z niczym. Deptałam w ten mróz  zamyślona, aż tu raptem zatrzymuje mnie taxi na warszawskich numerach. Człowiek pyta mnie, jak na Warszawę wyjechać. No proszę! Trafił na koleżankę po fachu.  Po zastanowieniu  doszłam do wniosku,  że najprościej będzie, jak on mnie podwiezie, a ja „ wykierunkuję”   go  prosto do Warszawy. Po drodze dowiedziałam się jego historii, co on tu robił. Otóż przywiózł ludzi z lotniska do sąsiedniej podmiejskiej miejscowości. Niestety, na powrót w przepisowym czasie nie miał szans. Został pojmany przez stróżów porządku publicznego zwanego MO i doprowadzony do aresztu w Komendzie Miejskiej MO. Miał tak ciekawe towarzystwo, że nie mógł się choć trochę zdrzemnąć w obawie o życie. Dostał na wypis czarną kawę i chleb z margaryną. Warszawski taksówkarz to jest elita nie byle jaka, to mu przez gardło nie przeszło. Ja jako słowiańska  dusza z kresów nie mogłam puścić człowieka w taką drogę głodnego i zmarzniętego. Zaproponowałam mu śniadanie u mnie w domu i to nawet po drodze. Chętnie skorzystał. Okazało się, że on  ma nawet  kiełbasę w bagażniku, tylko zamarzniętą  na kość  (prawie – 30 0C było w nocy). Zrobiliśmy śniadanie z odgrzanej kiełbasy. Wymieniliśmy doświadczenia zawodowe, aż tu naraz dzwonek do drzwi  i głos radiostacji milicyjnej. Facet zesztywniał. Nie mógł wymówić słowa. Szok! Jak mogli go u mnie namierzyć? Przerażony przed perspektywą powrotu do zaliczonych już podziemi….. a to tylko mój znajomy milicjant wysłany w ten mróz na patrol, na moją ulicę (na pewno specjalnie)  przyszedł  na herbatę, aby się ogrzać, no i mnie nastraszyć tym radiem. Nażyłam znajomości, jak mi ukradli składaka z piwnicy. Chodził, chodził, aż znalazł. Jednak bardziej nastraszył mego gościa.  Sprawa nabrała przyjaznej atmosfery i gość najedzony, docieplony pojechał do Warszawy.

Trzeba było zacząć pracować. Wyznaczono stacje paliwa dla taxi. Mimo  że tankowali tylko taksówkarze, też stało się godzinami w kolejce. Pozwolenie na poruszanie się do 22-giej. Bramki – szlabany na drogach wjazdowych do miasta. Trzeba było legitymować się. Wywoziłam pasażera  max 300 metrów za szlaban. Za chwilę wracałam  „na pusto”. Podszedł do mnie do wozu wojskowy oficer, ten, który legitymował mnie przy wyjeździe za szlaban. Ja dla rozluźnienia atmosfery tej wojny narodowej, która mi i jemu, według mego mniemania, była  obciążeniem psychicznym, odezwałam  się,  że przed chwilą jechałam w tamtą stronę. I to był błąd! Ja myślałam, że żołnierz też jest normalnym człowiekiem. Nic takiego nie powiedziałam, co mogło go obrazić. Okazało się, że zostałam aresztowana; wysadzona z mojego Wartburga, który odstawiono na bok w oczekiwaniu na transport do depozytu. Ja również czekałam w barakowozie na transport dalej, nie wiem gdzie. Pewnie tam, gdzie był mój warszawski gość. Ja wojskowych zawsze uważałam  za leniwych  lowelasów, którzy z powodu braku na co dzień wojny, nudzili się w przepastnych murach. Uważałam ich za pogodnych sympatycznych facetów. No, ale tu się zawiodłam. Milicję uważano za rozpasanych psycholi. Gdy tak siedziałam w tym barakowozie, weszli milicjanci z drogówki, aby się nagrzać. Poznali mnie, jako że byłam jedyną kobietą na taryfie na ciągłym przebiegu. Były jeszcze panie, które jeździły z mężami na zmianę. Zmiana na nie przypadała wtedy,  jak na męża padła niemoc.

 Oni to zainteresowali się moim losem. I takim to sposobem zostałam uwolniona z aresztu barakowego. Byłam bardzo zawiedziona Polskim Wojskiem. Nareszcie mogli się wykazać operatywnością nad zwykłą kobietą .

Po tym przeżyciu zdarzyło mi się pojechać z pasażerem do oddalonego miasteczka powiatowego. Nie było możliwości, aby bezpiecznie wrócić przed godziną milicyjną do domu. Pasażer bardzo nalegał, a ja jak zwykle wczuwałam się w jego sytuację. Koledzy znaleźli sposób na usprawiedliwienie niesubordynacji kierowcy: trzeba było o rurę wydechową pobrudzić ręce  i udawać, że się zmieniało przynajmniej koło. Dla mnie to koło to było: „aż”, bo nic więcej bym nie zrobiła. Ja byłam jaśnie pani szofer.  Jak by na przykład chcieli to puste zobaczyć w bagażniku, to byłby problem. Usmarowałam się po same łokcie.  W wielkim naprężeniu dojechałam do domu bez łapanki. Jakie niesamowite wrażenie robiło puste miasto i tylko ja.

Po jakimś czasie zniesiono godzinę milicyjną dla taxi. Dotyczyła tylko pasażerów. Późno wieczorem trafił mi się pasażer, który sam nie wiedział, czego chce. Jeżdżąc, weszliśmy w godzinę milicyjną. Wyznaczył kierunek na szlaban w miejscu, gdzie kiedyś mnie zatrzymano.  50 metrów przed szlabanem kazał się zatrzymać. Staliśmy, nie miał pomysłu, co dalej. Podszedł do nas wojskowy (na dobry ład mogłam się znowu narazić) i kazał stamtąd odjechać, co z ulgą uczyniłam. Gdzie tego faceta w końcu wysadziłam, to już dziś nie pamiętam.

Miałam  podobnego niezdecydowanego pasażera, którego woziłam do trzeciej rano. Trudno właściwie określić go jako „niezdecydowanego”, on  się zdecydował na mnie i nie chciał wyjść z samochodu. Jak wsiadł do samochodu, było ciemno i nie poznał, że kobieta jest kierowcą. Rozpoznał mnie pod swoim domem, gdy miał wysiadać. Nie wysiadł. Oznajmił, że takiej kobiety właśnie szukał.  Obiecał mi góry złota a ja niczego nie chciałam, tylko żeby wreszcie wysiadł. Godzina milicyjna była poluzowana, nie miałam żadnego ratunku. Nawet jakby ktoś szedł, to czy chciałby narażać się na szarpaninę z nieznajomym. W ogóle to milicja w takich przypadkach wcale nie była pomocna. Tego pasażera woziłam w nocy, a gdy trafił mi się w dzień, to podjechałam  pod patrol zmotoryzowany drogówki, prosząc, aby pomogli pozbyć się intruza, którego wożę od kilku godzin: płaci, to trzeba wozić, taki był werdykt.  Żebym była mężczyzną, to może użyłabym siły !  A tak……….

Raz przy pomocy innych udało mi się usunąć delikwenta z wozu, a było tak: Wracałam do domu po pracy, a było to po północy. Wysiadłam z windy na swoim  piętrze, a przed windą stoi sąsiadka z dwójką swoich gości. Nie byli oni najtrzeźwiejsi, ale na „chodzie”.  Spadłam im jak z nieba o tej porze z taxi. Nie miałam ochoty na jazdę. Ale jak wywinąć się sąsiadce z naprzeciwka. Do przewiezienia był kierownik sklepu z częściami  motoryzacyjnymi  (toż to traf jak totolotka takie znajomości w tym czasie) i pani też dobrze usytuowana (ale już nie pamiętam gdzie). Pasażerów trzeba było rozwieźć w przeciwstawnych kierunkach. Najpierw odwiozłam panią, potem skierowałam się w przeciwnym kierunku z panem na tylnym siedzeniu przez centrum miasta. Pan coś mamrotał pod nosem, wykrzykiwał. Ja marzyłam, aby tylko jak najszybciej go się pozbyć.    tu raptem zaczął mnie okładać kułakami po głowie. Wjechałam już na główną ulicę centrum, ale kompletne bezludzie. Razy na głowę były coraz częstsze. Dojechałam na wysokość kina i tu było sporo młodych ludzi. Zatrzymałam się i poprosiłam o pomoc. Wyciągnęli go z wozu. Usiadł na parapecie sklepu obok. Za co mnie tak okładał, nie dowiedziałam się do dziś. Jak wróciłam do domu i opowiedziałam sąsiadce o tym, co mnie spotkało, była bardzo zdziwiona. Prosiła, żebym nie zgłaszała tego na milicję. On mnie na pewno sowicie przeprosi. Przeprasza do dziś. Sąsiadka się wyprowadziła i sprawa się na tym zakończyła.

Pierwsze tygodnie, nawet miesiące stanu wojennego przytłumiły zapędy chuligańskie i przestępcze pospólstwa. Lecz z biegiem czasu wszyscy przyzwyczaili się do sytuacji i nastąpił nawrót atmosfery sprzed stanu wojennego. W moim bloku mieszkało jeszcze dwóch taksówkarzy. Jeden z nich został wyrzucony w nocy z samochodu, okładany kijem po głowie, w końcu przywiązany do drzewa. Jak wrócił do domu, to chodził ze szwami zawieszonymi na tamponach z gazy na łysej głowie. Widok prowokował do wyciągnięcia wniosków, trudnych jednak do realizacji. Testowałam wszelkie  możliwe pory dnia na pracę.  Zaczynałam już od szóstej rano, to się do godziny czternastej stało na postojach. Praca zaczynała się po czternastej, piętnastej i do drugiej w nocy nie można było zjechać, bo ludzie ciągle zatrzymywali. Z perspektywy czasu sama nie wiem, jak ja wyszłam cało z tych moich przygód. Koledzy po fachu, uprzykrzając mi tę pracę (jeszcze przed jej podjęciem) opowiadali o tym, co może mnie spotkać. Nie wierzyłam, mnie?! To niemożliwe. Ja lubiłam ludzi, byłam otwarta na rozmowy z nimi. Koledzy mieli już tego dość. Normalne rozmowy zawsze mnie bawiły. Najgorzej było z napitymi na smutno i arogancko.  Dominowały w tym kobiety. Jak się ona napiła, to ja dla niej byłam szmatą. Przede wszystkim z miejsca przechodziły na „ty” i z miejsca dawały odczuć, w jakim mają poważaniu taką taksówkarę jak ja .

Jedną prawidłowość dało się zauważyć. Mimo na przykład stroju zimowego, gdy trudno rozpoznać płeć dziecka, poznawałam, czy wsiada matka (przeważnie) z synem, czy z córką. Dziewczynka zawsze była spokojna, zaciekawiona sytuacją. Bardzo zdziwiona była kobietą – kierowcą. Nigdy nie płakała. Reagowała na polecenia matki takie, jak: posuń się dalej.  Natomiast, chłopca trudno było w ogóle posadzić na siedzenie. Ryczał w niebogłosy, rwał ubranie na matce. Nie można go było wsadzić pierwszego do auta. Kończyło się na tym, że matka wsiadała z nim na kolanach. Z wysiadaniem było to samo.  Wykrywalność płci była stuprocentowa!

Jak już pisałam, nie miałam odwagi odmówić jazdy po bezdrożach i w innych przypadkach, nie do spełnienia przez moich kolegów – kierowców. Takim sposobem załadowano mi do bagażnika silnik od jakiegoś Sadochu, od ciężaru którego tylne teleskopy wyszły mi przez pokrywę bagażnika. Klient silnik wyciągnął i zmył się.

Jak już stan wojenny poluzował się na dobre, to sześciu wyrostków wpakowało mi się do wozu (zatrzymało dwóch) i kazali mi się wozić  po wioskach. Szukali zabawy. To nie były złe drogi, to były leśne drogi z karczami i kałużami, których nie można było ominąć, płynęłam w błocie. Woziłam tak pół nocy. Zabawy nie znaleźli. Wysiedli na obrzeżach miasta przy wysypisku śmieci. Gdy zapłacili mi za długie godziny jazdy, stanął w oczach sąsiad ze szwami przywiązanymi do tamponów na głowie. Robiłam dobre miny do złej sytuacji, w jakiej się znalazłam.

Pewnego wieczoru odwiozłam córkę na pociąg do Olsztyna. Po wyjeździe córki zawsze  zostawałam biedna jak święty turecki. Zawsze trzeba było dać wałówę i pieniądze. Zostawałam na czysto. Tak było i tym razem.                                   

            Na postoju przed dworcem kolejka ludzi na całą długość chodnika. Ja, jak zwykle, zamiast jechać do domu, jako że było późno, pożałowałam  stojących ludzi. Ja też, gdy stałam w kolejce na postoju, denerwowałam się, jak taksówkarz ignorował czekających ludzi i odjeżdżał na pusto. Podjechałam. Wsiadł mi facet, prosząc o 30 km poza miasto. Tego się nie spodziewałam. Godzina koło dwudziestej trzeciej, nigdy wcześniej nie byłam w tamtej stronie. Odmawiam. Facet prosi – błaga. Przekalkulował, że taksówka będzie tyle samo kosztowała, co noc w hotelu. Woli być w domu. Rozumowanie logiczne. Facet po ciemku wygląda przyzwoicie. Strach bać się! Ale ja mam obiekcje. Nie chcę się narażać, jako że postanowiłam licha nie kusić. Założyłam, że za najmniejszy niewłaściwy ruch pasażera wysadzę go na parkingu koło jednostki wojskowej. Tam zawsze stoją taryfy. Przez miasto przejechaliśmy spokojnie. Facet się nie odzywał. Nie było za co wysadzić. Pojechałam dalej.  Gdy skończył się teren zabudowy miasta, zaczęły się lasy, wtedy facet mnie pyta, czy ja się nie boję z obcym facetem w nocy jechać przez lasy? Bardzo rzeczowe pytanie. Tylko podtekst tego pytania spotęgował jeszcze bardziej mój niepokój. Zaczęłam się tłumaczyć, że nie tyle boję się jego, co męża (!?), bo on nie wie, gdzie ja przepadłam. Bo ja miałam jechać tylko na dworzec PKP i z powrotem.  Obawiam się,  żeby nie zrobił alarmu na milicję, że mnie tak długo nie ma. Komórek wtedy nie było. Uważałam, że tą bajeczką powstrzymam jego niecne zapędy. Całą  drogę monitorowałam  jego ruchy, udając, że oglądam przemierzany teren. On jednak najwyraźniej wyczuwał mój niepokój, bo cały czas mówił do mnie, żebym się nie denerwowała. Ta droga była dla mnie wiecznością. Ja wtedy wyglądałam na niespełna dwudziestoczterolatkę, byłam dość atrakcyjną kobietą. Byłam wtedy ubrana w biały angorowy sweterek, czarną skórzaną kurtkę do bioder i spódnicę z półkosza w kolorową kratę, w kozakach na obcasach, bo nie nastawiałam się na jazdę zarobkową.  Jadąc, analizuję swoją sytuację. Wygląda nieciekawie.  Pora jesienna, ale śniegu jeszcze nie było. Zero ludzi na drodze. Ja mam złote pierścionki na rękach. Szkoda, żeby mi pourywał palce. Musiałam coś z tym zrobić. Ja monitorowałam jego, a on mnie. Musiałam jadąc pościągać i schować. Gdzie? Ponieważ nie miałam żadnej koszuli, łatwo było włożyć do majtek i rajstop. Włożyłam najdyskretniej jak mogłam, z nadzieją, że jak mnie gdzieś wykotłuje, to złoto będzie w jednym miejscu. Miałam nadzieję, że życia nie stracę, a na miejsce kotłowania to pies by doprowadził. Pieniędzy swoich nie miałam, ale od kilku dni woziłam nie swoje, do przekazania przez grzeczność znajomemu na postoju. Znajomego nie spotkałam w porę,  a teraz mam problem. Jak mnie klient obierze, to będę musiała ze swoich oddać. Ja się niczego na tej taryfie nie mogę dorobić i jeszcze w perspektywie takie długi.  Pomału, pomału, włożyłam lewą ręką pod wykładzinę podłogową przy fotelu,  nie okazując najmniejszego ruchu. Jadę dalej spięta po nieznanej trasie. Niedaleko przed celem mego kursu (jak się potem okazało) dojechałam do człowieka, który szedł w tym samym kierunku. Olśniło mnie, że moglibyśmy go podwieźć. Obcy, szczęśliwy z podwiezienia człowiek, na pewno nie miałby złych zamiarów w stosunku do mnie i nie byłby w zmowie z pasażerem. Niestety, moja propozycja nie przypadła do gustu powożonemu. Ujechaliśmy faktycznie niedaleko i nastąpił koniec podróży. Dojechałam na plac, gdzie stał na środku jakiś obelisk czy pomnik na obrzeżach zabudowania. Wokół żadnego światła. Prawie całkowita ciemność. Z nerwów nawet nie mogłam się skupić, aby policzyć za kurs, a trzeba było przez miasto i za miastem liczyć oddzielnie. Podałam tylko to, co odczytałam z licznika (50% kosztu). Facet wysiadł i oświadczył, że nie ma pieniędzy, żeby mi zapłacić. Muszę poczekać, on zaraz przyniesie i poszedł w tę ścianę ciemności. Zostałam pod tym obeliskiem sama w ciemności. Czekam! Przywołuję w pamięci, że to nie pierwszy raz już czekam. Nigdy się nie doczekałam. A teraz ?!

W pierwszych miesiącach stanu wojennego okradli dom mojej siostry, gdy była ona w pracy. Szwagier był wówczas spacyfikowany w Gdańsku.  Milicja oczywiście złodziei nie znalazła, a po złodziejach został łom. Moja mama w swej praktyczności przekazała ten łom dla mnie na obronę przed napastliwymi pasażerami. Nie był dotąd używany. Bo i jak. Prędzej narobiłabym więcej szkód wokół siebie niż trafiłabym  w napastnika. Łom spokojnie leżał  pod siedzeniem. Przypomniałam sobie o nim. No, cóż! Uzbrojona w łom czaję się przy drzwiach. Dalej nie odchodzę, żeby własnego samochodu z oczu nie stracić. Stoję ! ………

Przyszedł !!!  A ja z łomem stoję! Przyniósł pieniądze i to grube pieniądze! Potrzebna była reszta. Oficjalnie nie mam żadnych pieniędzy. Mam tylko te pod wykładziną . Facet stoi przy mnie. Nie ma jak wyjąć, ale nie ma też gdzie tego rozmienić. Sytuacja zmusza mnie do wyjęcia i odzyskania przynajmniej tych 50% zarobku. Podnoszę wykładzinę, a tam stoi woda na podłodze. Banknoty rozłażą się w palcach. Ciemno, nic nie widać, co wydać ! Wydałam, uszłam cało! Jak wsiadłam do samochodu, to byłam jak na haju. Jechałam jak pijana. Ciągłe mi się szosa kończyła, co było efektem tego, że raptem stawałam dęba na hamulcu. Jak zaryłam, to jezdnia rozściełała się z powrotem. Gdy wróciłam do miasta, to na postoju, na którym chciałam wysadzić byłego pasażera, stał samotnie człowiek, czekający na jakąkolwiek taksówkę. No i ciąg dalszy nastąpił… a było to już daleko po północy.

Miałam jeszcze bez mała  taki sam wyjazd gdzieś aż za Koszalin. Jechałam całą noc z facetem. Samochód obciążony bagażem ledwie ciągnął się pod górkę. Pasażer w końcu usnął na tylnym siedzeniu. Drogi nieznane i na dodatek kręte i górzyste. Było zimno, a ja wyłączyłam ogrzewanie, bo mimo stresu i strachu usypiałam. Zajechałam, a jeszcze trzeba było wrócić! Dał mi facet możliwość przespania się parę godzin. I znowu pół świata sama w tej banerze.

Stan wojenny trwał w formie dokumentu. Szarym ludziom na co dzień już trudno było coś zauważyć. Ja odbiłam od polityki. A o stanie naszej gospodarki świadczyły  kartki na wszystko, co było najbardziej do życia potrzebne.

Na taryfie jeździłam już ponad rok, a niczego się nie dorobiłam. Jedynie radość przynosiła jazda po mieście, gdzie pozdrawialiśmy się, mrugając w czasie mijania światłami. Jak jechałam, to co chwila trzeba było błyskać. Byłam całą atrakcją postojów. A postoje były rozległe, po kilkadziesiąt samochodów w oczekiwaniu. Każdy by się ze mną umówił na kawę, a może i nie tylko, jak się potem okazało. 

Na jednym takim postoju, gdzie przewidywany czas oczekiwania trwał minimum dwie godziny,  zgodziłam się pojechać na kawę z jednym, od dłuższego czasu nagabującym pod warunkiem, że płacę za siebie. O miejscu naszego towarzyskiego spotkania zadecydował kolega, ze względu na lepsze rozeznanie w „lokalach”. Wybrał przejażdżkę do oddalonego dwadzieścia kilometrów zajazdu. Wyjechaliśmy jego samochodem. Pech chciał, że zajazd był zamknięty. Takich ustronnych miejsc wtedy nie było za wiele, a inaczej mówiąc, w ogóle brak. Dalej jechać i nabijać koszty, było bez celu. Nastąpił zwrot o 1800. Niedaleko ujechaliśmy i facet wykonał nagły skręt na prawo do lasu. No, nie po to jechał tyle kilometrów, żeby teraz bez osobistej satysfakcji wrócić do domu. Zostałam uwieziona czarną Wołgą w krzaki. A w krzakach zaczęły się zaloty (?) pożałowania godne. Miało się zacząć od całowania. Nie był to akurat facet, z którym chciałabym się całować. Ponieważ miał bujną czuprynę, nie trudno mi było odwieść (odciągnąć) go od tego zamiaru,. Po kilku nieudanych próbach z jego strony też się wziął na sposób i zniewolił mnie na tyle, że wsadził mi w usta język. I to był jego błąd. Z obrzydliwości, odruchem bezwarunkowym podcięłam mu żyły w języku. Zalał się krwią.  Pluł nią przez całą powrotną drogę. Nic nie mówił  ze złości, a potem mu ten język spuchł. Za to ja mu robiłam wykład przez całą drogę, jak to ja mogę z kolegą pojechać na kawę w wydaniu lokalowym. Jeśli  miał zakusy na co innego, to niestety, ale się pomylił z adresem. Całą drogę byłam w napięciu, kiedy on mnie wysadzi na szosie wśród lasów. Jednak dowiózł mnie na miejsce i tu bełgocącym głosem, bo język zajmował mu całą jamę ustną, zapytał, czy jeszcze umówię się z nim na kawę. Nie zaprzeczyłam i nie potwierdziłam. I na tym się skończyło.

Miałam też miły incydent, ale niestety zaoczny! W „Dniu Kobiet” (8 III) niezidentyfikowany do dziś wielbiciel chciał mi wręczyć kwiaty; jak się dowiedziałam, było to naręcze tulipanów. Objechał, jak mówił, wszystkie możliwe postoje w mieście i mnie nie znalazł. Pofatygował się do biura Zarządu TAXI, gdzie mnie opisał jako „młodą blondynkę” !!!??? Nie numer czy markę samochodu zapamiętał, a młodą blondynkę! Urzędniczka z dokumentów wiedziała, jaka to ja jestem młoda (!) i wskazała na zarejestrowaną zmienniczkę męża (nie poznałam tej pani), która była młoda i blondynka. Sytuacja się nagłośniła, jak pan mąż przyszedł do biura wyjaśniać sprawę namiaru na jego żonę. I tak mnie szczęście obeszło….. może to i dobrze, bo co to za facet, który nie zna się na Wartburgach….

Zainteresowałam się, jak dorabiają koledzy taksówkarze. Ja ledwie wyrabiałam z naprawami i benzyną. We wstępie polecono mi wykupić „wołczer” przez kilka krajów na letni wyjazd do bratniej Bułgarii. Potem będą instrukcje dalsze. Po ten kwit stałam całą noc (właściwie na zmianę z posiedzeniem w samochodzie) pod wszechmocną „GROMADĄ”. Wołczer nabyłam  i szczęśliwa w naiwności swojej zgłosiłam się po dalsze wskazówki. Wykład był długi jak droga do Bułgarii, a ciekawy jak przejazd przez Rosję (ówczesną). Gdy to przeanalizowałam, szybko zaniosłam ten wołczer z powrotem do Gromady. Strategia tego wyjazdu była nie na moje nerwy i możliwości fizyczne. Ponadto trzeba było mieć co zainwestować i jeszcze tego nie stracić.

Nie było mi sądzone bogactwo na taryfie. Samochód zajeździłam, na nowy nie miałam. Najeździłam się co nie miara. Uważałam, że na długo mi wystarczy. Trzeba było rozejrzeć się za inną pracą. Decyzję podjęłam w drugą rocznicę stanu wojennego. Koledzy pomogli sprzedać samochód. Nabywca był ucieszony, że od kobiety, to ma pewność, że nie z „taryfy”. Przez skromność nie wyprowadzałam go z błędu.  Pieniądze spożytkowałam na wykup mieszkania spółdzielczego.

Od początku roku 1984 zaczęłam poszukiwanie nowej pracy w wyuczonym zawodzie. Kiedyś miałam ochotę nauczać zawodowych przedmiotów w technikum budowlanym, które ongiś sama ukończyłam. Swoim pomyłem zbulwersowałam znajomego lekarza. „Oni w teatrze z gwoździ strzelają do aktorów, a ty chcesz, żeby ci oczy powybijali pod tablicą”. Taka była jego reakcja na mój nowy zawód.  Warunki pertraktowałam z małym okrągłym jak kuleczka dyrektorem, ale o decyzji przesądził duszący smog zalegający wszystkie pomieszczenia o mieszance ostrego  zapachu potu i skostniałych skarpet oraz zużytego wydechu. W takich warunkach nie wyobrażałam sobie pracy. Jestem uczulona na takie zapachy do dziś. Gdy wsiadam do MPK, czuję wyżej wymienioną mieszankę uzupełnioną o zapach moczu.

Takim sposobem musiałam szukać pracy w swoim profilu zawodowym.  Znalazłam już w lutym. Przystąpiłam z takim zapałem, jakbym była dziesięć lat na bezrobociu w dzisiejszych czasach i była stęskniona pracy. Wtedy to było bez łaski, wszyscy musieli pracować.

Moja córka oprócz dyplomu nabycia zawodu przywiozła  mi wnuczka już w trzecim miesiącu mej pracy. Wnuczek był śliczny. Miłość nastała od pierwszego spojrzenia, przynajmniej na najbliższe lata.  Córka przez rok opiekowała się moim wnuczkiem (!?), a potem poszła na dalsze nauki. Wnuczek został mi na całe dziesięć lat. Zaczęłam macierzyństwo od nowa. Jak za młodych lat…do żłobka, do pracy, na zakupy, do domu, do przychodni , do szpitala…… Było tak, że dziecko chorowało, a ja nie mogłam korzystać ze zwolnienia, bo to nie moje dziecko. Poza tym  miałam taką pracę, że nie mogłam sobie pozwolić na ciągłe zwolnienia. Jak nie przyjęli do żłobka, to wiozłam (MPK) do pracy, układałam na półce w regale i tam mały chorował przy pomocy koleżanek z pracy. Albo niosłam do zaprzyjaźnionego na osiedlu żłobka do izolatki. Przypominałam, kogo ja jeszcze znam w mieście, kto mógłby przez te dziesięć godzin popilnować, kiedy ja będę w pracy. Wtedy mąż koleżanki szczęśliwie (?) złamał nogę,  miał ją w gipsie i siedział w domu. Swoich dzieci nie pilnował, a mego wnuczka musiał. Byłam tak zaangażowana w wychowanie wnuczka, że ten nie bardzo wiedział, jak powinna wyglądać podstawowa komórka społeczna. Mamę oglądał rzadko, tatusia jeszcze rzadziej. Jemu potrzebna była jedynie babcia. Znajomi przyzwyczaili się do mojej nowej roli.  Mówili mi, że to mi nawet pasuje. Wnuczek wygląda na moje dziecko. Koledzy z taryfy, jak mnie spotykali z wózkiem, to byli pewni, że to moja ciąża była przyczyną rezygnacji z profesji taksówkarza. Gdy jechałam kiedyś MPK z dzieckiem na ręku, nikt nie ustąpił miejsca. Posadziłam dziecko na rurze koło kasownika. Tej samej rury trzymał się chwiejący się na nogach jegomość. Przyglądał się z półuśmiechem na nas, aż wreszcie wypalił: późno się załapało, późno…..  Nareszcie ktoś szczerze powiedział.

Lata leciały w odnowionej młodości coraz bliżej do starości. Jak każdej samotnej matce niewiele zostawało czasu na własne życie. W 1987 roku przeszłam ingerencję chirurgiczną, która wyłączyła mnie na kilka miesięcy z pracy,  co zaburzyło moje relacje z dyrekcją. Operacja była czysto kobieca, co sugerowało, że gdyby na moim miejscu był mężczyzna, to nie byłoby problemu. Ustąpiłam miejsca koledze, poszłam do innej Spółdzielni. Zakładałam nową Spółdzielnię Mieszkaniową od podstaw. Był to rok 1988. Odbierałam od wykonawcy pierwsze dwa budynki do zasiedlenia. Teraz jest to duże osiedle. Zmiana ustroju zastała nas w podziemiach naszych pierwszych budynków oddanych do użytku. Tam było nasze biuro. 

Zaczęła się przebudowa kraju, a u nas przepychanie się po stołkach. Prezesi zmieniali się jak rękawiczki. Każdy chciał być prezesem. Nasza Spółdzielnia była specyficzna. Zrzeszała ludzi, którzy w swojej nieporadności nie zadbali o mieszkanie dla rodziny w spółdzielniach, gdzie trzeba było przy tym pochodzić. Do nas byli kierowani przez zakłady pracy i byli prowadzeni „za rękę”. Z tego też gremium składała się rada nadzorcza z uprawnieniami do odwoływania i powoływania prezesów. W związku z tym było ich mnóstwo. Tego  prezesa, który założył tę spółdzielnię, wywalono przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nastała era prezesów z ludu roboczego. Byli to konserwatorzy, zbrojarze prefabrykatów, suwnicowi, itp. Trudno się z nimi było porozumieć. Nie mogli zrozumieć, jak nalicza się stawkę czynszu i od czego ona zależy, ale wiedzieli, ile ma wynosić czynsz. Jedyną rzeczą, jaka im wychodziła, było sprawdzanie, czy śmietniki zostały wywiezione. Na naradach, tak zwanych dyspozytorkach, nudzili się. Nie wiedzieli, o czym się mówi. Do ustabilizowania się sytuacji trzeba było przeżyć ich kilku. Takim sposobem dotrwałam do lat dziewięćdziesiątych.

Spółdzielnia nadal istnieje, a ja jestem szesnasty rok na emeryturze. Sprawiedliwości społecznej jak dotąd nie doczekałam się. Relikty poprzedniego systemu pozostały. Teraz z przywilejów władzy korzysta nowa ekipa  i to im pasuje. Najbardziej irytuje mnie fakt, że ja przez 37 lat pracy odprowadzałam składki na fundusz emerytalny od 160% średniej krajowej, a emeryturę mam nomen omen jak sprzątaczka z najniższym uposażeniem. Trudno, jeszcze te trochę przeżyć trzeba. Jeszcze na chodzie: pralka, lodówka, telewizor, komputer…. trzeba ciągnąć dalej.

 

  

Zyta Gieleżyńska



                                  2. STAN WOJENNY

 

5 grudnia 1981r razem z koleżankami i kolegami Biura pojechaliśmy na autokarową wycieczkę do Budapesztu. Pogoda była wspaniała, zwiedzaliśmy Budapeszt, piliśmy wspaniałą kawę no i oczywiście robiliśmy zakupy. W Budapeszcie w tym czasie można było kupić prawie wszystko w przeciwieństwie do naszego kraju. W ferworze zakupów zostałam okradziona przez cyganki – ukradziono mi pieniądze i dokument przejazdu przez granic, w którym musiałam określić, jaką miałam biżuterię no i futro, w którym przyjechałam. Tak, więc moje zakupy nie były zbyt udane. W Budapeszcie mieszkała moja ciocia ( żona mamy brata, który został w Ameryce) pożyczyła mi parę forintów abym miała na kawę i jakieś drobiazgi.    W niedzielę rano 13 grudnia obudziły mnie krzyki na korytarzu naszego hotelu, Wstałyśmy z koleżanką i wyszłyśmy na korytarz, gdzie dowiedziałyśmy się, że w Polsce ogłoszony został stan nadzwyczajny – stan wojenny. Jedna z koleżanek miała radio i usłyszała przemówienie generała Wojciecha Jaruzelskiego. Wszyscy byliśmy przerażenie, jak wrócimy do domu, czy nas przepuszczą przez granice, co z nami będzie czy zostaniemy deportowani. Nasza przewodniczka uspokajała nas mówiąc, że na pewno pojedziemy do Polski. Zatelefonowałam do cioci z zapytaniem, co mówią węgierskie media na temat stanu wojennego w Polsce. Usłyszała, że to tylko w Warszawie a nie w całej Polsce – tak mówiły media węgierskie.

W godzinach popołudniowych pozwolono nam wsiąść do naszego autokaru i z duszą na ramieniu ruszyliśmy do Polski. Jak nigdy na granicy węgiersko czeskiej nie kontrolowano naszego autokaru tylko kazano nam szybko ruszać dalej. Pomimo późnych godzin nocnych nikt nie spał, wyglądaliśmy przez okno ( było widno, bo leżał śnieg i świecił księżyc).  Jakie było nasze przerażenie, gdy zobaczyliśmy jak w kierunku naszej granicy jadą czeskie czołgi i tankietki, było tego bardzo dużo. Wszyscy zaczęliśmy się głośno modlić.

Dojechaliśmy do granicy czesko-polskiej i bez jakiejkolwiek kontroli przepuszczono nas do Polski. Tu znowu szok, wszystkie drogi puste ani jednego samochodu, w miastach na rogatkach czołgi i żołnierze. Bez jakiegokolwiek przystanku dojechaliśmy do Warszawy. Wsiadłam do tramwaju i przyjechałam do domu i tutaj szok na rogu Woronicza i Samochodowej stoi tankietka i żołnierze grzeją się przy koksiaku, Z wrażenia upadłam jak długa ( było ślisko i zimno).

We wtorek rano pomimo zakazu podróżowania przyjechał z Łodzi mój tata, nie mógł się z mani skontaktować, bo nie działały telefony, więc chciał się dowiedzieć czy wróciłam z Budapesztu. Moi rodzice byli w trudnej sytuacji mój brat pracował w Dzierżoniowie a bratowa była na kontrakcie w Syrii, a oni zajmowali się dwójką ich dzieci.

Tato prosił nas ( mieszkaliśmy na ul Woronicza, więc stosunkowo blisko lotniska) abyśmy próbowali dowiedzieć się, kiedy wraca moja bratowa.Codziennie, więc jeździliśmy z mężem na lotnisko, bo nie było wiadomo, kiedy przyleci moja bratowa z Syrii. Było bardzo nieprzyjemnie około godziny 22 robiło się pusto na ulicach i trzeba było się śpieszyć, aby zdążyć przed tą godziną do domu.

              Mój mąż po 22 godzinie wracał do domu tramwajem z dworca centralnego (był w delegacji służbowej), był jedynym pasażerem, ZOMO zatrzymało tramwaj i wylegitymowało mojego męża i tylko podpisana delegacja ocaliła go przed aresztowaniem. Zakaz przebywania na ulicy po godzinie 22 nie przeszkodził kradzieżom, nasz osiedlowy sklep spożywczy został w tym czasie dwukrotnie okradziony.

Chcieliśmy spędzić Święta Bożego Narodzenia z rodzicami w Łodzi. Musiałam postać kilka godzin w kolejce, aby dostać pozwolenie na wyjazd do rodziców, a potem, aby wykupić bilety  kolejowe.

Codziennie idąc do pracy widziało się stojące czołgi i tankietki oraz żołnierzy, szczególnie przy telewizji było ich bardzo dużo.

To był trudny czas, nie działały telefony, telewizja pokazywała gen. Jaruzelskiego i powtarzała jego przemówienie. Jeszcze po tylu latach trudno jest powiedzieć, czy decyzja była słuszna o ogłoszeniu stanu nadzwyczajnego, jednakże mając w pamięci jak wiele wojska czeskiego jechało w stronę naszej granicy stawiam sobie pytanie czy czesi nie podziękowaliby nam za rok 1965.

 

Alicja Temler




 

3. MÓJ STAN WOJENNY

 

W 1980 r. już od czterech lat pracowałam w dużej białostockiej męskiej szkole zawodowej, w której po ukończeniu polonistyki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim 1 września 1976 r. zostałam zatrudniona na stanowisku bibliotekarki. W Kuratorium Oświaty i Wychowania podkreślono, że mam dwie przeszkody; skończyłam KUL i mam księdza w rodzinie (brat mego taty, wyświęcony na cztery lata przed moim urodzeniem!). Poza etatem w bibliotece prowadziłam liczne zastępcze i ponadwymiarowe lekcje języka polskiego, również w innej szkole, współpracowałam z białostockim teatrem, regularnie organizując wyjścia naszych uczniów na kolejne spektakle. Wyjeżdżałam też z młodzieżą na czyny społeczne, wycieczki turystyczno – krajoznawczo – szkoleniowe, na rajd rowerowy. We wrześniu 1977 r. otrzymałam swoje pierwsze wychowawstwo. Od początku „automatycznie” należałam do powszechnego wówczas w szkołach ZNP, razem ze wszystkimi nauczycielami obowiązkowo uczestniczyłam w otwartych szkoleniach POP PZPR, ale również systematycznie wyjeżdżałam do Częstochowy na coroczne pielgrzymki i rekolekcje zamknięte dla nauczycieli z całej Polski na Jasnej Górze. W 1977 roku poznałam duszpasterza białostockich nauczycieli oraz grupę pedagogów, z którymi zaczęłam regularnie spotykać się na specjalnych mszach i spotkaniach biblijnych w kaplicy na wieży Kościoła Świętego Rocha oraz uczestniczyć w dniach skupienia.

W czerwcu 1980 r. pożegnałam swoją pierwszą wychowawczą klasę.

Na początku sierpnia 1980 r. po raz drugi (pierwszy raz był w 1972 r. po pierwszym roku studiów) wybrałam się z Pieszą Pielgrzymką Warszawską na Jasną Górę. W pielgrzymce wędrowało wtedy wyjątkowo dużo pątników; około pięćdziesięciu tysięcy. Szłam w grupie białostockiej, liczącej około dwóch tysięcy osób, przeważnie młodych. Nasza grupa pierwszą noc spędziła w Raszynie, gdzie po raz pierwszy rozbiliśmy swoje namioty. Nazajutrz rano dołączyliśmy do pozostałych pielgrzymów, maszerujących z Warszawy. Wśród nas byli działacze nielegalnego antykomunistycznego ruchu robotniczego, chociaż nikt głośno o tym nie mówił. Jak zwykle, byli też zapewne tajni współpracownicy SB. Utrudzeni pielgrzymi tradycyjnie modlili się i śpiewali, pokonując kolejne dziesiątki kilometrów. Tym razem nie byłam w tej ogromnej ludzkiej masie sama. Spałam w namiocie z dwiema uczennicami maturalnej klasy; moją stryjeczną siostrą i jej koleżanką. Spotkałam też dwóch znajomych kleryków, z których jeden był absolwentem mojej szkoły, a drugi kolegą z parafii. Moje młode towarzyszki, osiemnastolatki, zgodnie z wiekiem, podkochiwały się w tych chłopcach (w kapłańskich sutannach), przygotowujących się do stanu duchownego.

Dopiero po powrocie do domu usłyszałam niepokojące informacje  o strajkujących robotnikach Stoczni Gdańskiej. Razem z innymi z ulgą przyjęłam wiadomość o podpisaniu porozumień między rządem i nowym robotniczym ruchem. Po wakacjach temat nowego związku zawodowego pojawił się również w mojej szkole. Pamiętam masowe zebranie nauczycieli w naszej szkolnej świetlicy. Zgodnie z przepisami ktoś poprosił dyrekcję o udostępnienie sali, by mogły do niej przejść osoby, deklarujące swój udział w nowych strukturach związkowych.  Kolega poszedł po klucz, prawie wszyscy opuścili świetlicę. Nasz zazwyczaj spokojny dyrektor podobno cisnął wówczas ze złości szklaną popielnicą o podłogę, roztrzaskując ją na drobne kawałki. Prawie wszyscy zapisali się do NSZZ „Solidarność”, ja również. Wybraliśmy spośród siebie przewodniczącego i inne osoby do zarządu. Osobiście pełniłam jedynie funkcję skarbnika, ponieważ chyba już wcześniej prowadziłam dokumentację szkolnej kasy zapomogowo – pożyczkowej.

Nasze poczynania przerwało paraliżujące wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia 1981 r. W moim domu tę przerażającą wiadomość po raz pierwszy usłyszał szwagier, który o świcie przygotowywał mleko swojej małej córeczce. Siostra płakała w obawie, że jej męża na wojnę zabiorą. Rodzice bali się wkroczenia wojsk radzieckich i woleli, żebym w tym czasie była w domu, bo w rodzinie najlepiej znałam język rosyjski.

Wkrótce wszyscy odczuliśmy skutki decyzji naszych państwowych przywódców. Jedynym obrazem w telewizji był generał Jaruzelski w swoim oficerskim mundurze, nieustannie ogłaszający stan wojenny. Potem pojawili się również umundurowani prezenterzy wiadomości. Na zebranie rady pedagogicznej do naszej szkoły przybyli dwaj oficerowie w mundurach. Szczególnie zapamiętałam złowrogie słowa jednego z nich, że „kula nie wybiera”. Telefony zamilkły, a po pewnym czasie po sygnale w słuchawce odzywała się ostrzegawcza informacja: „rozmowa kontrolowana”. Od mego absolwenta Sławka – żołnierza, odbywającego w Chełmie na Lubelszczyźnie przedłużoną (ze względu na stan wojenny) służbę wojskową – dostawałam listy z dużym czerwonym napisem na kopercie: „OCENZUROWANO”.

Niedługo po ogłoszeniu stanu wojennego, jeszcze w grudniu, wprowadzono w szkole nocne dyżury nauczycieli, pełnione w gabinecie wicedyrektorów. Dyżurowałam w mroźną grudniową noc razem z kolegą – nauczycielem wychowania fizycznego. Nasz pobyt w szkole nie miał żadnego racjonalnego uzasadnienia. Na portierni przebywał nocny stróż, a na dodatek jakikolwiek kontakt pozaszkolny nie był możliwy, bo nie działały jeszcze wtedy telefony. Chodziło najwyraźniej o maksymalne zastraszenie społeczeństwa, również nauczycieli. Temu samemu służyły zapewne rozmowy – przesłuchania zwane weryfikacją. Najpierw takim procedurom zostali poddani nasi dyrektorzy w Kuratorium Oświaty i Wychowania, a następnie wszyscy nauczyciele w dyrektorskim gabinecie  w obliczu komisji złożonej z przedstawicieli dyrekcji oraz POP PZPR i chyba kogoś z zewnątrz. Niektóre przerażone koleżanki w oczekiwaniu na swoją kolej brały środki uspokajające. Zadawano nam jakieś przypadkowe pytania. Ja musiałam „zgadywać”, kiedy skończy się stan wojenny, a koleżanka miała stwierdzić, czy współczesna młodzież  bardzo różni się od tej sprzed lat. Najważniejsza była psychoza strachu, a tę z pewnością ówczesne władze osiągnęły.

Tym wszystkim zastraszającym zabiegom towarzyszyły puste półki w sklepach. Jedynym ogólnie dostępnym produktem spożywczym, którego nie brakowało, był ocet. Wprowadzono powszechną reglamentację. Na kartki kupowało się cukier, mięso, masło, alkohol, papierosy, wyroby czekoladopodobne, a nawet buty, po które stałam kiedyś w kolejce przez trzy godziny, czekając na otwarcie sklepu. Udało się, wyszłam z brązowymi zimowymi kozaczkami. Wśród produktów spożywczych stosowane były zamienniki. Zamiast alkoholu i papierosów można było kupić słodycze, z czego skwapliwie korzystałam. Część mojej kartki na mięso wycinano w szkole gastronomicznej, gdzie od dawna jadłam codzienne obiady; oddzielnie „mięso z kością”, oddzielnie „mięso bez kości”. W sklepach mięsnych tworzyły się nocne kolejki, w których co pewien czas stojący w nich klienci regularnie sprawdzali swoją społeczną listę obecności. Kiedyś mój uczeń w czasie szkolnej dyskoteki musiał na chwilę wyjść do pobliskiego sklepu, żeby być obecnym przy kolejnym wyczytywaniu nazwisk. Czasami udawało się coś kupić okazyjnie, kiedy „dawali” na przykład kawę, masło, a szczególnie papier toaletowy, który był wówczas towarem deficytowym. Widok osoby obwieszonej sznurem rolek tego luksusu budził prawdziwą zazdrość i pożądanie. Szczęśliwy był ten, kto w kolejce do sklepu przy naszej szkole zdołał „złapać” jakieś dziecko, bawiące się w pobliżu, by je następnie postawić przed sobą i dzięki temu dostać dodatkową kostkę masła. Kiedyś z koleżanką w drodze z bibliotekarskiej konferencji metodycznej weszłyśmy do delikatesów, gdzie „krążyła” kolejka po kawę. „Dawali” jedną paczkę do jednych rąk. Mimo zmęczenia „wystałyśmy” po cztery małe kawy. Bardzo przydały mi się na imieniny, które obchodziłam w szkole. Żadne bowiem przeszkody, nawet stan wojenny i reglamentacja wielu spożywczych produktów nie przerwały tej pięknej tradycji. Każdy solenizant na dużej przerwie częstował wszystkich kawą, herbatą, ciastem, cukierkami, otrzymując w tym dniu życzenia, kwiaty, drobne upominki. Tylko na tradycyjną szkolną studniówkę w stanie wojennym przyszło niewielu nauczycieli, podobno ze względu na reglamentację alkoholu.

W szkole czasami organizowano akcje specjalne, czyli sprzedaż niektórych „luksusowych” towarów poza reglamentacją. Doskonale pamiętam zwykłą tradycyjną wagę na naszym bibliotecznym biurku, na której nauczyciele ważyli herbatę gruzińską, by wszystkim przypadły jednakowe porcje. Podobnie rozdzielano wśród palaczy papierosy („popularne” lub „sporty”) o różnej wielkości i kształtach. Niektóre były króciutkie, inne zaś niesamowicie długie, wygięte lub połamane. Natomiast koleżanka, prowadząca uczniowski sklepik, organizowała w świetlicy szkolnej ogólną sprzedaż lizaków, a innym razem męskich kapci. Kupowali uczniowie, nauczyciele i inni pracownicy szkoły. Ja również zaopatrzyłam panów w swojej rodzinie w te domowe papucie. Kiedyś przed świętami Bożego Narodzenia (chyba na początku stanu wojennego) na naszych szkolnych warsztatach wśród wszystkich pracowników rozprowadzano śledzie, a ponieważ działo się to w niedzielny poranek, poszłam potem z tymi śledziami do pobliskiego kościoła na mszę świętą. Czasami urządzano losowanie, gdy do zakładu pracy trafiło kilka kompletów pościeli, encyklopedii lub innych podobnych rarytasów. Moja siostra odstąpiła mi wylosowaną w swojej szkole jednotomową encyklopedię, bo w domu miała już czterotomową. Kłopoty z zaopatrzeniem trwały prawie do końca lat osiemdziesiątych, chociaż 31 grudnia 1982 r. stan wojenny został zawieszony, a 22 lipca 1983 r. odwołany. Dzięki niezwykłej zaradności niektórzy mieli w swoich domach hurtowe ilości trudno dostępnych artykułów; całe zapasy proszku do prania, mydła, cukru, pościeli, czasami dwie pralki lub dwie lodówki. Krążyły opowieści o pewnej pani, która zatruła się proszkiem do prania, wypełniającym jej tapczan.

Nie pamiętam już, przez ile czasu na początku stanu wojennego odwołane były szkolne zajęcia, chyba do Bożego Narodzenia, a właściwie do Nowego Roku. Po okresie pierwszego zastraszenia szkoła zaczęła prawie normalnie funkcjonować. Zawieszona została działalność związków zawodowych, szczególnie NSZZ „Solidarność”, ale regularnie odbywały się zajęcia z uczniami; w szkole i na  warsztatach. Normalnie pracowała też nasza biblioteka.

Pamiętam, jak na początku lat osiemdziesiątych (może w 1982 r.) razem z koleżanką musiałyśmy przejąć księgozbiór po zlikwidowanej szkole zawodowej w Choroszczy. Przywiozłyśmy do swojej szkolnej biblioteki około czterech tysięcy woluminów z literatury pięknej, które własnoręcznie pakowałyśmy i wiązałyśmy w paczki. Niestety, nie było wśród nich encyklopedii, albumów, słowników. Właściwie takie same książki miałyśmy już od dawna u siebie. Dlatego do ksiąg inwentarzowych wpisałyśmy przede wszystkim lektury, których ciągle brakowało dla wszystkich potrzebujących uczniów. Były to książki bardzo zniszczone, z pewnością często wypożyczane i dokładnie czytane. Najwięcej egzemplarzy liczyły takie obowiązkowe lektury, jak „Medaliony” Zofii Nałkowskiej, „Niemcy” Leona Kruczkowskiego, „Opowiadania” Tadeusza Borowskiego. Pozostałe trzy tysiące książek spisałyśmy na makulaturę, rozdając liczne powieści wszystkim chętnym nauczycielom i uczniom. Najwięcej kłopotu miałyśmy z „Dziełami” Lenina, których nikt nie chciał. W naszej bibliotece od dawna miałyśmy taki sam komplet. Dzwoniłam do białostockiej siedziby KW PZPR, ale partyjne władze nie były zainteresowane moją propozycją. Oddanie na makulaturę okazałych tomów w czerwonej, twardej oprawie wydawało się nam niebezpieczne. Dlatego do punktu skupu trafiły tylko wewnętrzne części ksiąg, wyrwane i umyślnie zniszczone. Natomiast okładki spłonęły w płycie naszej szkolnej kuchni, prowadzonej przez panią, która codziennie gotowała mleko, przeznaczone dla uczniów, pracujących na szkolnych warsztatach. Ta sama pani kucharka z pozostałej części mleka robiła tradycyjne pyszne białe sery klinkowe, które za niewielką opłatą sprzedawała chętnym nauczycielom. Pamiętam, że wcześniej trzeba było taki ser zamówić, ponieważ w naszym pedagogicznym gronie cieszył się on dużym powodzeniem. Niestety, po kilku latach zaprzestano gotowania mleka i robienia serów. Pomieszczenie kuchenne po remoncie zostało zlikwidowane, a pani kucharka przeszła na etat sprzątaczki.

Chyba również wtedy; w latach osiemdziesiątych znikła z naszych półek prasa radziecka, która na początku mojej pracy stanowiła ogromną część prenumeraty. Podczas kiedy polskie tytuły trzeba było zamawiać regularnie na każdy kwartał oddzielnie, radzieckie napływały nieprzerwanie; nie wiem, co trzeba było zrobić, żeby przestały do nas docierać. Jednak niektóre gazety, wydawane w języku rosyjskim, kupowałam sobie sama w Księgarni Radzieckiej przy ulicy Kilińskiego. Było to związane z moim zamiłowaniem do wszelkich robótek ręcznych.  Chętnie robiłam sobie swetry na drutach, szydełkowałam i haftowałam serwetki. Do tego poza odpowiednimi nićmi były potrzebne wzory. Nie było wówczas żadnych fachowych książek ani prasy  na ten temat. Wzory mogłam znaleźć jedynie w takich polskich czasopismach, jak „Młody Rolnik” i „Gospodyni” oraz radzieckich; ”Sowietskaja Żenszczyna”, „Robotnica”, „Krestianka”, „Robotnica i Sialanka”. Wycinałam interesujące mnie fragmenty gazet, a resztę zanosiłam do naszej szkolnej toalety dla personelu, bo przecież ciągle brakowało toaletowego papieru. Okazało się, że w tej mojej społecznej inicjatywie jedna z koleżanek dopatrzyła się sprawy politycznej. Nieświadoma niczego, pewnego razu zostawiłam w ubikacji czasopismo z portretem Lenina na okładce. Kiedy dowiedziałam się, że koleżanka prowadzi w tej sprawie dochodzenie, zaprzestałam swojej dobroczynnej działalności.

W dalszym ciągu prowadziłam lekcje języka polskiego; nadliczbowe i zastępcze. Najbardziej zapamiętałam zastępstwo przed świętami Bożego Narodzenia. Prowadziłam lekcje za chorą koleżankę, podczas gdy sama miałam potworną chrypę, a właściwie zupełnie zaniemówiłam. W bibliotece ta moja dolegliwość nie przeszkadzała szczególnie w pracy z czytelnikami. Na lekcjach też sobie poradziłam. Wpuszczałam do pracowni języka polskiego kolejne klasy, które miały ten sam temat, zapisany przeze mnie na tablicy; Kolędy w tradycji Bożego Narodzenia. Włączałam następnie adapter z dużą czarną płytą i przez wszystkie godziny mego zastępstwa rozbrzmiewały piękne polskie kolędy. Nie mogąc mówić, tytuły tych pieśni zapisywałam na tablicy, by uczniowie przepisali je do swoich zeszytów. Dzięki temu stworzyłam uroczysty świąteczny nastrój w całej szkole, bo nie wyłączałam gramofonu również w czasie przerw, a drzwi polonistycznej sali na pierwszym piętrze były szeroko otwarte. Podobno jedna z koleżanek z oburzeniem zastanawiała się, „kiedy ten cyrk się skończy”. Po latach okazało się, że tylko trochę wyprzedziłam czasy, które wkrótce miały nadejść.

W latach osiemdziesiątych we wszystkich szkołach odradzała się działalność związków zawodowych. Pan dyrektor wyznaczył wtedy mnie oraz kolegę warsztatowca do udziału w jakimś ogólnym zebraniu organizacyjnym ZNP w innej szkole. Poszliśmy, spoglądając na siebie nieufnie. Okazało się bowiem, że nawzajem „posądzaliśmy” siebie o autentyczne zaangażowanie w sprawę. Żadne z nas nie było skłonne do udziału w nowym – starym związku. Nie wiedziałam, jak rozmawiać z dyrektorem, by nie poczuł się urażony. Mój przełożony chciał, żebym w pokoju nauczycielskim wywiesiła kartkę, na której mieliby się wpisywać nauczyciele chętni do członkostwa w ZNP. Po zebraniu i kilku bezsennych nocach oznajmiłam mu, że kartkę mogę przygotować i powiesić, ale nie zamierzam wstępować w szeregi związku. Na argument, że każdy powinien się czymś wykazać, odpowiedziałam, że nikt z nas nie wie, czym się jeszcze naprawdę wykaże. Dyrektor zwolnił mnie z obowiązku wieszania kartki i pożegnał słowami „dobra, dobra”, co u niego oznaczało najwyższy stopień oburzenia i zdenerwowania. Pozostałam w Szkolnej Komisji NSZZ „Solidarność”, która po latach również wznowiła swoją działalność. Dopiero w 1989 r. otrzymałam legitymację, chociaż do związku tego zapisałam się  w 1980 r. „Solidarności” pozostałam wierna do końca swojej pracy –  ciągle w tej samej szkole – do 2007 r.

Oczywiście, w naszej szkole, podobnie jak chyba we wszystkich, wcześniej od „Solidarności” ponownie zaczął działać Związek Nauczycielstwa Polskiego. Prezesem została koleżanka, ucząca historii oraz wiedzy o społeczeństwie. Nigdy jednak żaden z tych nauczycielskich związków zawodowych nie stał się już organizacją masową, skupiającą wszystkich (lub prawie wszystkich) pracowników szkoły.

 

Barbara Wilczewska

 

 


 
 
© 2011 Uniwersytet Trzeciego Wieku w Białymstoku
Ten projekt został zrealizowany przy wsparciu finansowym Komisji Europejskiej. Projekt lub publikacja odzwierciedlają jedynie stanowisko ich autora i Komisja Europejska nie ponosi odpowiedzialności za umieszczoną w nich zawartość merytoryczną.